czwartek, 27 grudnia 2012

"Chloe, nie mamy czasu!" - czyli o 24 Godzinach




24 godziny. Zwykła doba. Zwykła może dla normalnego człowieka. Nie dla Niego. Nie dla Jacka Bauera. Człowieka, który dzięki Joela Surnowa i Roberta Cochrana pojawił się 6 listopada 2001 roku na stacji FOX. Wraz z nim przyszła cała ekipa i 9 lat naprawdę dobrego serialu. 48 nagród i 151 nominacji to nie byle osiągnięcie. Jednak o co w ogóle chodzi?

Chodzi oczywiście o historię, która rozgrywa się w czasie rzeczywistym. Każdy sezon składa się z dwudziestu czterech godzinnych odcinków, z których każdy trwa ok. 43 minuty, a reszta przeznaczona jest na reklamy. Śledzimy losy bohaterów CTU, czyli amerykańskiej organizacji do walki z terroryzmem, którzy swoją inteligencją i skutecznością przerastają po prostu wszystkich. Z pośród nich wybija się oczywiście Jack Bauer. Kawał niezniszczalnego skurczybyka, któremu dosłownie nic nie jest straszne. Strzał w ramię i trzykrotne dźgnięcie nożem to dla niego pestka. Do szpitala się nie wybiera, chyba, że akurat ktoś ma się tam wysadzić w powietrze, a sen to dla niego czas zmarnowany. Przy tym wszystkim czarujący z niego dżentelmen. Żołnierz marzenie?

Akcja wszystkich sezonów toczy się wokół różnych ataków terrorystów takich jak wykorzystanie broni chemicznej, biologicznej, cyber-ataki, czy głowice nuklearne. Do wyboru do koloru. W tym czasie wszystkie wydarzenia dzielą się zwykle na trzy segmenty: Jacka Bauera siejącego „mordor” na zewnątrz, łapiącego i zabijającego każdego kto wejdzie mu w drogę; ekipę w CTU (bądź innej organizacji) pracującą nad taktyką i popisującą się swoją technologiczną wiedzą na temat wszystkiego oraz segment polityczny opierający się na scenach z prezydentem i jego współpracownikami, w których główną rolę odgrywają mocne decyzje i spiski. Jednym słowem: miód.



Przy tym wszystkim każdy wątek jest odpowiednio przemyślany i rozplanowany w czasie, który ( jak wiadomo) odgrywa tu dość kluczową rolę. Gdy słyszymy, że cel znajdzie się w zasięgu za 5 minut, czekamy dokładnie tyle i widzimy akcję przed nami. Ciągle wyświetlany zegar ukazujący jak blisko już do pełnej godziny uświadamia nam ile dokładnie czasu spędzamy przed ekranem. Z jednej strony to boli, a z drugiej trudno żałować choćby minuty, bo zabawa jest po prostu przednia.

Poza oczywistymi rzeczami serial posiada jeszcze kilka elementów, które odróżniają go od innych. Na przykład ciekawy zabieg montażowy polegający na dzieleniu ekranu. O co chodzi? Gdy bohater na ekranie odbiera telefon to widzimy naraz dwie strony konwersacji, albo gdy dzieje się coś ważnego w tym samym momencie montażyści dają nam o tym znać rozkładając obraz na cztery części ( przykład niżej). Co jeszcze? Może fakt, że żaden inny serial sensacyjny nie posiadał takiej ilości odcinków? Albo ilość zdobytych nagród, czy średnia ocen na IMDB? Jest tego pełno, a jeden tekst tego na pewno nie obejmie.



Jest jeszcze jeden mały szkopuł, mianowicie liczba kontrowersji wokół tego show. Głównie przez szerokie oskarżenie o wszystko narodów arabskich i Rosjan oraz ogromną liczbę bardzo wymownych scen przesłuchań. Wchodzący do pokoju Jack i strzelający zatrzymanemu w kolano to małe piwo z porównaniu z pięcioma minutami z człowiekiem, którego podobno nie da się złamać. Jeśli jednak takie rzeczy Was jednak nie wzruszają to zapraszam.

Moja przygoda z tym serialem rozpoczęła się (teoretycznie) w 2004 roku, kiedy pierwszy usłyszałem, że leci na Canal +. Emitowano go wtedy również na Polsacie. Mój wiek jednak nie pozwalał wtedy na jego swobodne oglądanie. Latami słyszałem kolejne zapowiedzi, a gdy w 2010 ogłoszono zakończenie produkcji czytałem naprawdę wiele o nim w genialnym wynalazku zwanym Internetem. Wtedy powiedziałem sobie, że muszę go obejrzeć, choćby nie wiem co. I tak też się stało. Jako, że jestem człowiekiem, który potwornie lubi się delektować serialami, (oczywiście tymi, które mu się podobają), rozłożyłem sobie oglądanie całości na około rok czasu. Zdecydowanie był to najlepszy czas spędzony z jakimkolwiek serialem w moim życiu.

Poziom tego show zmieniał się częściej niż zima w naszym kraju. Pierwszy sezon oglądało się z wielkim zainteresowaniem, ale gdy przeszło się do drugiego to okazało się, że premierowy był tylko dobry. Trzeci, który przez pierwszą połowę przynudzał ( jedyny moment, kiedy chciałem zakończyć oglądanie), ale w drugiej ruszył z akcją i jej szybkimi zwrotami. Czwarty, który moim zdaniem był najgorszy i nie licząc naprawdę genialnego zakończenia (chyba najlepszego w całym serialu) nie było w nim nic wartego większej uwagi. Piąty nadrobił straty poprzednika i to dwa razy, a do dziś wielu uważa go z najlepszy z całej grupy. Szósty był po prostu okey, dało się oglądać, ale szału nie było. I tutaj ciekawostka: gdy w 2008 roku nastąpił strajk scenarzystów, twórcy nie mogli sobie pozwolić na utratę choćby jedna odcinka w serialu przedstawiającym dobę, więc zamiast zamówionego 7 sezonu wyemitowano w miarę dobry film telewizyjny o podtytule „Wybawienie”. Później serial wrócił do swojej ramówki z naprawdę porządnym i pełnym zaskoczeń sezonem siódmym. Ósmy ruszył w kopyta rok później i pomimo swojego wysokiego poziomu gromadząc mniejszą widownię, która zadecydowała o anulowaniu produkcji. Ostatni odcinek wyemitowano 24 maja 2010 roku.



Od czasu zakończenia produkcji mowa jest o kontynuacji w postaci dwugodzinnego filmu, ale z tymi newsami jest różnie i do teraz nie wiadomo, czy ta produkcja ujrzy światło dzienne. Miejmy jednak nadzieję, że tak się właśnie stanie.

48 nagród. Własny, niepowtarzalny styl. Porywająca akcja i doskonale napisani bohaterowie. Skłonność do poświęceń bohaterów i masa profesjonalnego gadania. Sceny tortur i wzruszające zakończenie. To jest zaledwie zalążek superlatyw jakimi można obdarzyć ten serial. Tu nie ma czego polecać. Ten serial po prostu trzeba zobaczyć samemu i poczuć się jak sam Jack Bauer, któremu z nie wiadomych powodów wiecznie brakuje czasu.
Polecam i namawiam.
Oglądaj. I daj znać co myślisz.


piątek, 2 listopada 2012

To jest dzieło. - czyli o Boy Meets World




Boy Meets World jest serialem, który w latach 1993-2000 miał okazję gościć w ramówce stacji ABC. Zdobył kilka nagród i tony nominacji z różnych kategorii. Jego oglądalność cały czas była na wysokim poziomie, a jakość serialu z biegiem czasu tylko się zwiększała. Pokochały go miliony,a dziś pamiętają go nieliczni. Szczególnie poza USA. Zacznijmy jednak od początku.

Cała historia opiera się na perypetiach kilku ludzi, których życie złączyło ze sobą. Mamy Cory’ego i Shawna, dwóch najlepszych przyjaciół od dziecka i na zawsze; Topangę – wieczną miłość pierwszego bohatera, chociaż z początku odrzucaną; Erica – starszego brata Cory’ego, troszkę głupkowatego, ale niesamowicie zabawnego. Do tego wszystkiego dochodzą ich rodziny oraz największy król, czyli Pan Feeny. Nauczyciel, który jak to sam określił Cory, uczy na każdym możliwym stopniu edukacji. Poza tym zawsze daje dobrą radę i wspomaga w potrzebie.

Historia przez siedem lat emisji bezustannie ewoluowała. Bohaterowie zmieniali się nie do poznania, fizycznie i psychicznie, zmieniały się ich szkoły i miejsca pobytu. Relacje i problemy z jakimi musieli się zmagać. Z każdym sezonem albo traciliśmy, albo zyskiwaliśmy nowe twarze. W przypadku zniknięć były w większości niewyjaśnione i nieuzasadnione, ale to już magia sitcomów. Jeśli jednak chodzi o nowych to byli to zawsze świetnie napisani i zaprojektowani bohaterowie, z których braku nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy dopóki się nie pojawili.



BMW odbiera się jako jedno wielkie nagranie życia. Wszystko jest naturalne i prawdopodobne, dzieje się, bo powinno, a bohaterowie reagują prawidłowo. To co jest naprawdę niezwykłe w tym show to, że jako sitcom nie skupia się na komedii. W trakcie, gdy setki innych seriali rozkładają komedię do powagi w stosunku 5:1, to tutaj była ona na równym poziomie. Wątki poważne przeplatały się z tymi zabawnymi na każdym kroku i nie dotyczyły tylko miłości i problemów z niej związanych (via "Przyjaciele") . Serial poruszał prawdziwe i trudne problemy jak przemoc domowa, alkoholizm, czy porzucenie rodziny.

Przez siedem długich lat serial poruszał, bawił i momentami szokował. Wprowadzał wątki, które inne, pełne produkcje bały się poruszać. Na dodatek posiadał odcinki, które po prostu zaskakiwały swoim pomysłem i wykonaniem. Jeden z najbardziej pamiętanych to epizod, w którym jeden z bohaterów trafia na plan serialu „Chłopiec zapoznaje się z wszechświatem” i spotyka orginalną obsadę. Całość jest autoironią skierowaną w stronę samego serialu i szczerze: bawi niepowtarzalnie.



Co jest naprawdę jednak zaskakujące to jego poziom. Smutno mi patrzeć na niektóre współczesne produkcje, których co drugi odcinek jest słabszy od poprzedniego, a następne sezony są jeszcze gorsze. Boy Meets World rozpoczął się świetny pierwszym sezonem, który bawił niesamowicie, ale był dość dziecinny. Drugi rozpoczął wątek dorastania. Trzeci dowalił poważnym tematami i jeszcze większym zainteresowaniem naszymi bohaterami. Czwarty poskładał mnie na łopatki swoją powagą i wciągającym tokiem. Piąty dał nam nowych bohaterów i nowe miejsce do obcowania. Szósty zmienił całkowity setting serialu i ponownie zbliżył nas do wirtualnych bohaterów. Siódmy, będący również zakończeniem, nie pozostawił suchej nitki na innych produkcjach. Nie było w nim ani jednego odcinka nastawionego w pełni na komedię, ale poruszył jak żaden poprzedni, a samo zakończenie powinno być wyświetlane każdemu scenarzyście, który chce dobrze zakończyć swój serial.

Mogę to już szczerze tutaj powiedzieć, chociaż rozwinę to w innym tekście. Boy Meets World jest zdecydowanie najlepszym serialem jaki kiedykolwiek przyszło mi obejrzeć. Kiedyś wymyśliłem sobie zasadę, że do każdego człowieka przypisany jest jeden film, jeden serial, jedna piosenka, jedna gra i jedno danie, które gdy pierwszy raz doświadczy będzie wiedział, że na to czekał cały ten czas. Mój film: Holiday, Piosenka: You’ll never leave Harlan Alive”, Gra: „Fahrenheit”, Danie: Spaghetti. A serial to właśnie Boy Meets World.



Smutno mi, gdy wiem, że niewiele ludzi zna ten serial. Zna, oglądało i poczuło. Jest to ewidentne dzieło, który na przestrzeni lat zostało lekko zapomniane. Nie powinno. Jest wszystkim czego można wymagać od serialu, a nawet więcej. Jest rozrywką i jest nauką. Ten serial to naprawdę cudowna robota. Zazdroszczę tym, którzy to doświadczenie mają jeszcze przed sobą.. Ja tymczasem już nie mogę się doczekać, kiedy zaliczę go ponownie. Naprawdę polecam.


niedziela, 28 października 2012

"Zioło jednoczy ludzi." - czyli o "Weeds"




Trawka. Mmm… konopie. Mmm… Nancy. Mmm…, że kto? No właśnie. Oto on. Serial „Weeds”, który wystartował w roku 2004 na kanale Showtime i od razu zgromadził sobie rzesze oddanych fanów, bardzo przychylne opinie ze strony krytyków i zdobył kilka prestiżowych nagród. Dobra passa kończy się jednak szybko. Zacznijmy jednak od początku.

Trawkę można podzielić z grubsza na 3 epizody.
I Epizod trwa od pierwszego do trzeciego sezonu. Rozgrywa się w fikcyjnym mieście Agrestic w którym wdowa, niejaka Nancy Botwin podejmuje się sprzedaży marihuany, aby zarobić na utrzymanie siebie, swoich synów Shane i Silasa, gosposi i eks-szwagra Andy’ego. Poznajemy też jej dostawców, czyli „przemiłą”, czarnoskórą Heylię oraz jej podwładnego, będącego również osobą, która zaprosiła Nancy do interesu, Conrada. Przystojny i umięśniony mężczyzna ma jednak większe ambicje niż bycie ciągłym popychadłem. Na drodze do końca spotykamy się także z wiecznie zbakanym doradcą finansowym Nancy oraz radnym miasta Dougiem Wilsonem, który z trawki uczynił sztukę. Do tej cudownej paczki dołączyć musimy również rodzinę Hoades, w składzie: arogancka i denerwująca Celia, jej pantofel-mąż Dean oraz ich początkującą homoseksualnie Elizabeth.

Bohaterów można by jeszcze wymieniać z godzinę, ale lepiej zobaczyć i poznać samemu. Epizod I był zdecydowanie najlepszym i najbardziej owocnym czasem dla tego serialu. Było śmiesznie, ciekawie i wciągająco. O zakończeniu 2 sezonu, które do dziś pozostaje jednym z najlepszych cliffhangerów w moim życiu, nawet nie wspomnę.



Epizod II obejmuje 4, 5 i po części 6 sezon. Po pewnych wydarzeniach, których nie zdradzę, większość bohaterów opuszcza Agrestic i przenosi się do Ren-Mar, małego miasteczka niedaleko granicy z Meksykiem. Fabuła obejmuje zmagania Nancy z nowym miejscem i meksykańskim kartelem.
Ciągle śmiesznie, choć mniej, dalej ciekawie, choć mniej pomyślane, ale nie było już wciągająco. Bohaterowie potrafili intrygować, ale do czasu. Do czasu 6 sezonu, który nie licząc ostatniego odcinka ( notabene powinien być zakończeniem serialu) był po prostu słaby, a usunięcie jednej z głównych bohaterek było prawdziwie błędną decyzją.

Epizod III obejmuje po części szósty oraz cały siódmy i finałowy ósmy sezon. Kończąc wątek kartelu Nancy stara się odbudować swoje życie. Jej bliscy nie chcą z nią przebywać, a nawet Ci, którzy się poświęcą prędzej, czy później będą mieli dość. Powraca także siostra pani Botwin i jej dwie małe diablice ( czytaj: córeczki).

Nie ma co przeciągać. Sezony te, nie licząc trzech ostatnich odcinków, są profanacją i tanią podróbką, aniżeli dobrym serialem. Nie dość, że nie jest śmiesznie, to jeszcze potwornie nudno. Doug i Andy starają się nadrobić braki w scenariuszu, ale niestety im to nie wychodzi. Jest tragicznie. Cały ten czas emisji można by uznać za czystą pomyłkę i jeden wielki skok na kasę.



To tak w dużym skrócie. Historia zmieniała się jak oszalała i to zwykle na gorsze. Usuwanie świetnych bohaterów, wprowadzanie nieciekawych nowych, głupie wątki ze zmianami. Serial po 3 sezonie, nie potrafił się zdecydować, czy chce być bardzo dobry, czy żałosny. I to jest smutne.

Osobny akapit należy poświęcić samej Nancy. Postać grana prze Mary Louise-Parker jest jednocześnie jedną z najbardziej seksownych i pięknych mamusiek jakie można zobaczyć, ale z drugiej strony jest potwornie głupia, a jej akcje są nieprzemyślane. Raz płacze, niszczy życia, a później znowu ryczy, że to zrobiła. Rani najbliższe sobie osoby i porzuca praktycznie wszystkich. Nie radzi sobie z niczym, a odmawia pomocy. Gdy nie mogła sobie poradzić z wszystkim co się wokół niej działo, rozebrała się i wskoczyła do basenu. W skrócie jest świetnie napisaną i zagraną bohaterką, nawet jeśli po pewnym czasie przestaje się tolerować.

Wszystko się toczy i wszystko przemija. 8 lat Trawki. To było długie osiem lat serialowego haju, który ciągle opadał. Nie ratowało go aktorstwo, czy coraz odważniejsze sceny erotyczne głównej bohaterki. Finał przyszedł i dał nam poczucie, że w sumie mogło być jeszcze gorzej. Wrócili starzy znajomi, a innych pominięto i zostawiono jedynie z dennym wspomnieniem. Sam ending nie był jednak zbyt happy.

8 lat. Długo. Bohaterowie wyrośli z tego do czego byliśmy przyzwyczajeni. Trawka zdobywała nagrody i była wielbiona. Przez nastolatków, dorosłych i gospodynie domowe, które o Maryśce nie wiele wiedziały. Coś jednak upadło, coś pękło i ta wielkość uleciała. Teraz serial pozostanie już tylko średniej jakości wspomnieniem i jednym wielkim buchem. Jednak na zawsze niech MILF będzie z Wami.



środa, 26 września 2012

"Oto właśnie walczyliśmy" - czyli o Kings




„Kings” jest serialem, który zadebiutował w 2009 roku na kanale NBC. Jego premiera poprzedzona była bardzo konfudującymi zwiastunami i zapowiedziami, w których pierwsze skrzypce odgrywały motyle i wieści o ogromnym budżecie. Czy wszystko jednak poszło po myśli twórców?

Serial ten jest współczesną, a zarazem alternatywną dla naszego świata, wersją biblijnych zmagań Dawida i króla Saula ( w tym przypadku Silasa). Akcja rozgrywa się głównie w stolicy państwa Gilboa, Shiloh i opiera się na ukazywaniu życia rodziny królewskiej. Wątek iście ciekawy, jak i nużący.

Głównym bohaterem poza całą rodzinką jest niejaki David Shepherd, chłopiec ze wsi, który przez swą odwagę połączoną z głupotą uratował księcia i zniszczył czołg wroga, który nosił jakże to biblijną nazwę, a mianowicie „Goliath”. Zostaje oddelegowany ze wojny i mianowany kapitanem, a król zaczyna widzieć w nim swojego najbardziej lojalnego sługę.



Uch. To tak w dużym skrócie. Fabuła „Kings” jest bardzo wymyślna i z początku nawet ciekawa. Niedługo później staje się jednak nudna, głupia i potwornie przewidywalna. Bohaterowie, będący z początku dobrze napisani i skrywający swoje tajemnice, po chwili stają się bardzo stereotypowi i dość denerwujący, z naiwnym i często zapłakanym Davidem na czele.

Niektóre odcinki stawiają temat religii i Boga w samym centrum. Staje się on podstawą dla wszystkiego co się dzieje i co ma się stać. Wątki te, szczególnie z wykorzystaniem motyli, bywały dość ciekawe, jednak krótkotrwałe. W jednym odcinku Bóg panem i władcą, w drugim nie ma o nim słowa. Na dodatek finał kompletnie z tym wszystkim przesadził, traktując temat jako podstawę całego odcinka, który notabene był niezwykle męczący i przewidywalny.

Opisując ten serial nie można nie wspomnieć o jego budżecie. Gigantycznym budżecie. Każdy odcinek kosztował od 2 do 4 milionów dolarów, a sam pilot ponad 10. Ten aspekt został jednak doskonale wykorzystany. Duże i otwarte przestrzenie, piękne kostiumy i medale, czy osławione już Goliathy. Animacja również potrafiła wywołać uśmiech na twarzy ( aż chce się zrobić spoiler).



Co tu można jeszcze powiedzieć? Seral jest interesujący, ale i nużący. Aktorstwo momentami razi ( próbujący płakać aktora, grający postać Davida jest nie do przebicia), a innymi zachwyca. NBC odwaliło kawał dobrej roboty ( zdanie, które rzadko się słyszy), jeśli chodzi o produkcję i ogólny wygląd serialu. Szkoda, że fabuła nie była już taka piękna, a po chwili do znudzenia przewidywalna.

Czy warto obejrzeć „Kings”? Moim zdaniem warto. Nie trzeba, nie jest to mus, ale warto. Choćby dla pięknych widoków i dużego budżetu. Jeśli jednak macie coś ciekawsze, bądź po prostu lepszego do nadrobienia, to ten mały serialik niech spoczywa w małej półeczce z dopiskiem „Kiedyś obejrzę”.


poniedziałek, 30 lipca 2012

" Potrzebujemy nowych twarzy." - czyli o The Glee Project




The Glee Project to reality show stacji Oxygen, którego pierwszy sezon wystartował w 2011 roku. Program na celu znalezienie osób, które będą mogły uzupełnić ekipę aktorską właściwego Glee. Zacznijmy jednak od początku.

Pewnego dnia twórca serialu Ryan Murhpy zdał sobie sprawę, że ludzie się starzeją. Bez wyjątku, no takie życie. Zrozumiał też, że do tych ludzi należą aktorzy, których razem z Robertem Ulrichem wybierał do serialu. Postanowiono wtedy stworzyć The Glee Project, czyli program do którego może przyjść każdy. Nie są to jednak przelewki. Tu nie można być tylko piosenkarzem, czy dobrze wyglądającą osobą. Uczestnicy muszą wykazać się z dziedziny tańca, śpiewu i aktorstwa. Czasami wszystko naraz. Jednak nawet to nie wystarcza Ryanowi. Muszą posiadać również osobowość dla której on razem z drugim twórcą Ian Brennanem będą mogli napisać rolę dla Glee. Długie to, a jakże porąbane.

Całe reality opiera się na powtarzającym się schemacie. Tydzień się rozpoczyna. Uczestnicy dostają temat do którego będą musieli się przystosować i piosenkę, którą muszą zaśpiewać jako „zadanie domowe” dla Roberta Ulricha i gościa z Glee. W pierwszym sezonie linie były już dla nich dobrane, w drugim muszą to robić sami. Poza tym wymaga się od nich choreografii i idealnego przedstawienia tematu. Po zaśpiewaniu wymieniony wcześniej gość mówi co myśli, a następnie wybiera zwycięzcę, który spędzi z nim kilka chwil oraz będzie miał główną rolę w teledysku.



Następnie rozpoczyna się cały proces przez który uczestnicy będą musieli później przechodzić będąc w Glee. Nagrywanie partii wokalnych z Nikki Anders, nauka choreografii z Zachiem Woodlee i w końcu właściwe kręcenie teledysku z świetnym reżyserem Erikiem White.

Podczas wszystkich wymienionych wyżej czynności ekipa od obsady zajmuje się wybraniem tych, którym w danym tygodniu idzie najsłabiej. Jest ich dokładnie trzech. I ta właśnie trójka wykonuje tzw. Występy ostatniej szansy przed twórcą serialu Ryanem Murphy. On razem z resztą ekipy następnie wybiera osobę, która musi program opuścić. Robert Urlich zawiesza listę tych, którzy zostają wezwani i tego jednego pechowca. Uczestnicy czytają, płaczą lub cieszą się i żegnają się z odchodzącym, a ten na zakończenie swojej przygody w The Glee Project śpiewa piosenkę Avril Lavigne „Keep Holding On”.

I tak wygląda każdy odcinek, poza samym finałem. Nie znaczy to jednak, że jest monotonnie. Uczestnicy, ich zachowania i teksty sprawiają, że serialowi daleko od tego.

The Glee Project w mojej skromnej opinii jest genialną alternatywą na beznadziejne Mam Talenty, Idole, Bitwy na Głosy i całą resztą idiotycznych programów, które lecą w połowie krajów tej planety, ponieważ tutaj występują naprawdę utalentowane osoby. Nie twierdzę, że tam nie, ale prawda jest taka, że one muszą wykazać się głównie przed samym sobą. Uczestnicy tych programów muszę przygotować występ dla szerokiej publiczności, aby przejść dalej i ewentualnie wygrać nagrodę/ nagranie/inne. Tymczasem w The Glee Project uczestnicy uczą się dostosowywać do danej sytuacji. Piosenki, tańca i aktorstwa. Muszą wykazać się w każdej z tych dziedzin.



Co jest jednak rozczarowujące? No właśnie. Ryan Murphy w skrócie. Człowiek, którego podziwiałem ( i w sumie dalej to robię), który daje dobre rady, który wie co mówi i jak postępuje. Wie do czego dąży i wie co chce ukazać. I tak było przez cały pierwszy sezon The Glee Project. Cudowni uczestnicy, który odpadali przez swoje błędy i braki w samym sobie, ale Ryan zawsze widział w nich osobę dla której mógłby napisać rolę. Przez pierwszy sezon wszystko szło świetnie i nawet zakończenie nie było zaskakujące. Prosta w końcu do napisania rola dla uczestnika z Irlandii i zaskakująca rola chrześcijanina, która w uczestniku ukazała się dopiero pod koniec. Teraz jest inaczej. Teraz leci drugi sezon. I coś do cholery z Ryanem jest nie tak.

Aktualnie mamy tutaj wielu niezwykle utalentowanych uczestników i po to względem tanecznym jak i śpiewanym. Problem jest jednak z historiami, a raczej tym czym samo Glee jest. Czyli serialem w którym każdy znajdzie postać do której może odnieść własne życie. Dzięki niemu ma się poczuć, jakby sam był inspiracją. I w drugim sezonie nie brakuje takich uczestników. Co się jednak dzieje, gdy taka właśnie osoba w staje w szranki z niemiłą, nieuprzejmą, klnącą, ale niezwykle utalentowaną osobą? Ona odpada, a ta druga przechodzi dalej po raz czwarty, bo RYAN widzi coś w niej. Powtarza jej już któryś raz, że ona niby jest tym co ten serial szuka, a jednak trafia dalej.

Moja ukochana uczestniczka ( i w sumie nie tylko moja) Nellie, która poruszyła mnóstwo osób. Prowadzi w przeglądzie Oxygen z ponad dwukrotną przewagę nad drugim w kolejności Blakiem, cudownie śpiewa, niedawno latała z USAF Thunderbirds, jest piękna i tysiące osób przez cały czas powtarzają jak mogą się do niej odnieść. Odpadła w 7 odcinku po wykonaniu takiej piosenki ( do której nawiasem napisałem chyba 5 tekstów):


To tyle ze spoilerów. Bardzo nie podoba mi się wiele rzeczy, które się dzieją, ale wiadomo, że każdy może mieć swoje zdanie, więc ja tylko wyrażam swoje ( nie przesadziłem ze spójnikami?).

The Glee Project jest jednak genialnym pomysłem. Czymś czego jeszcze nie było i czymś czego długo nie będzie. Jest szansą dla osób nieznanych, aby wystąpić w serialu, który tak bardzo uwielbiają. Jest szansą dla artystów, aby rozpoczęli wielką karierę i by byli znani zanim wydadzą trzy płyty. Jest szansą na pokochanie kogoś kogo w życiu nie spotkaliśmy, a jednak zżyliśmy się z nimi bardziej niż z niektórymi członkami rodziny.

Co mogę więcej powiedzieć? Warto oglądać ten show. Nawet jeśli Ryan podejmuje głupie decyzje. Nawet jeśli wpienia nas Lily, nawet jeśli nikt nie jest naszym faworytem, warto patrzeć na naprawdę utalentowanych ludzi, którzy spełniają swoje marzenia. Tylko pozazdrościć.



PS. Dajcie znać na kogo liczycie w komentarzach :)

czwartek, 26 lipca 2012

Pamiętniki #7 - Wszystko co się działo i Nie tylko




Witam wszystkich, którzy jeszcze w ogóle patrzą na tego bloga, bądź dopiero co się na nim pojawili. Witam po bardzo długiej przerwie spowodowanej kompletnym brakiem weny. Od mojego ostatniego tekstu minął ponad miesiąc i żałuje, że trwało to aż tak długo. Mam nadzieję, że teraz się to trochę zmieni i przynajmniej jeden tekst będzie pojawiał się na tydzień. Jednak wiadomo jak to jest z nadziejami.

Co się zmieniło? Dużo. Przede wszystkim nastąpiły wakacje. Tak wakacje, czas tak długo oczekiwany. Na rzecz tego wróciłem do pisania codziennie jednej notki ( coś w stylu pamiętnika) na moim drugim blogu: www.wpisyizapisy.bloog.pl. Zdarzyły mi się tam nawet dwa teksty, które mój kolega określił „Praktycznie erotyczne”. Jeden pobił rekord popularności.

W świecie gamingu idzie jak idzie. Nie wróciłem ( jeszcze) do pisania o nich, ale nadrabiam zaległości. Ukończone Heavy Rain ( po raz pierwszy), zdobyty maksymalny poziom w falach w Modern Warfare 3, ogranie Battlefield: Bad Company 2 i przygoda z Movem, która nie za bardzo nie zadowala, ale innym pasuje. Tymczasem po raz drugim zabieram się do Dead Island, tym razem już kupionego przeze mnie, a nie pożyczonego. Na końcówkę dodam, że będę od czasu do czasu pogrywał w MineCraft, bo kurna ta gra naprawdę niweluje nerwy.



Seriali obejrzałem tyle, że można paść. Zostaną one opisane. W przyszłych tekstach pojawi się Revenge, The Borgias, The Glee Project, Roasty, Glina i wiele innych. Miejmy nadzieję, że będą one jakoś wyglądać.

Tak a propos planów to posiadam kamerę. Przyszła parę dni temu. Totalnie amatorska, ale może uda mi się coś z tego fajnego posklejać. Dla zainteresowanych jest to Samsung SMX F70. Póki co czekam jednak na inspirację.



Zacząłem uczęszczać na siłownię. Trzy tygodnie już zleciały i czuję się co najmniej genialnie. Czuję się lepiej ze sobą, ze swoim ciałem. Po prostu czuję się dobrze. Naprawdę polecam.

Moje śpiewanie ciągle rośnie. Coraz dłużej, wyżej, niżej, cały czas ćwiczyłem. Załatwiłem program do śpiewania, drugi polecił mi znajomy, odgrzebałem stary mikrofon i cały czas trenuję. Jest to w tej chwili jedyna rzecz, która sprawia, że czuję się prawdziwie szczęśliwy i spełniony. Robię to strasznie, ale czuję się niesamowicie.

Teraz YouTube’owe historię. Przemilczę temat zarabiania, który był po prostu niepotrzebny, ale chcę poruszyć dwie kwestie. Projekt Gr@żyna mnie powalił. Nigdy nie nadałem na Panią Grażynkę, chociaż zawsze mówiłem, że to cwany trolling. Genialne przedsięwzięcie, które wiele rzeczy ukazało. Czy coś jednak zmieni? Nie sądzę, zawsze będziemy haterami.

Drugi to świetny program, które emitowany jest na kanale YOMYOMF Network, a mowa tu o Internet Icon. Świetne show w którym pewne osobistości YouTube mierzą się ze sobą poprzez wykonywanie różnych zadań związanych z kręceniem filmików. Tutaj można obejrzeć wszystkie odcinki. Naprawdę polecam.Ciekawi uczestnicy, śmieszne, bądź wzruszające filmy i przede wszystkim genialne osobowości, które przez program się przewijają. Jest co oglądać i przede wszystkim warto.




Z kwestii formalnych to tyle. Sądzę, że jak na Pamiętniki to i tak przegiąłem, ale to się wytnie :). Mam nadzieję, że będziecie zainteresowani dalszym czytaniem. A tu mały utwór tak na zachęte.



niedziela, 17 czerwca 2012

Pamiętniki #6 - Pierdółki, dużo muzyki i ciekawostka z Coca-Coli




Dzisiaj raczej krótko, bo nastawione bardziej w stronę raportu z życia niż pamiętnika.

W piątek złożyłem swoje prace literackie do konkursu. Zobaczymy co i jak, ale szczerze nie liczę na wygraną. Zaraz po szkole w ramach niespodzianki byłem na seansie filmu „Faceci w Czerni 3”. Dobry film, któremu brakowało wielu rzeczy, które były wcześniej, ale był zabawny i miał doskonale napisane postaci, co powinno przykuć i nie dać odejść.

Nie mogłem sobie przypomnieć piosenki, ani wykonawcy, której melodia chodziła mi cały tydzień po głowie. Wchodzę na salę kinową, a tam on leci. Kochany zbieg okoliczności. Oto ona:


Dostałem hasło od Gogle, więc teraz pozostaje już tylko zarabiać.

Jutro sprawdzian z fizyki na którym mi nie zależy. I tak mam dwa i lepiej niż już nie będzie. Poza tym oceny naprawdę nie najgorzej, nie licząc angielskiego, który po prostu mnie wpienił.

Napisy w końcu ruszyły. Aktualnie czekam na korektę i jutro najprawdopodobniej rozpocznę tłumaczenie już czwartego odcinka.

Kupiłem abonament Playstation Plus i póki co jestem bardzo zadowolony. Zapisy w chmurze i darmowe tytuły na pewno przedłużą ponowne odkrywanie konsoli Sony.

Póki co nie będę tworzył bloga o grach. To jeszcze nie ten czas. Przez ten tydzień może pojawić się jeden tekst, bądź też nie. Zobaczymy, czy uda mi się wszystko zorganizować. Aby były one bardziej rzetelne, będę potrzebował trochę czasu.

Przed końcem mała ciekawostka. Mam nadzieję, że kojarzycie nową reklamę Coca-Coli? ( gdyby nie kino, też bym nie kojarzył). No więc jest taka sprawa. W jednej scenie bohaterowie przechodzą transformację. W poniższym filmiku dokładnie 46 Sekunda. Ciekawostką jest to, że ta mini parodia Power Rangers przedstawia zmianę na kostium z serii „LightSpeed Rescue”, jednego z dwóch sezonów nigdy nie wyemitowanych w Polsce. Taki mały, głupi bzdet, ale ja na takie cały czas zwracam uwagę.


 No i na koniec oddaję w Wasze ręce jeszcze jedną piosenkę. Znaleziona przypadkiem, ale naprawdę świetna, włączając w to teledysk. Do przeczytania.


środa, 13 czerwca 2012

" To długa historia." - czyli o Jak Poznałem Waszą Matkę Sezonowo




„Jak Poznałem Waszą Matkę” to serial, który w 2005 roku wystartował na stacji CBS. Od tamtej pory zdobył uznanie wśród widzów i krytyków. Znajduje się na wysokich miejscach w rankingach i otrzymał kilka prestiżowych nagród. O co jednak w nim chodzi?

Historia jest raczej prosta, przynajmniej na pozór. W 2035 roku Ted Mosby postanawia opowiedzieć swoim dzieciom historię o tym jak poznał ich matkę. Jego córka pyta: „-Czy to będzie długa historia?”, a on odpowiada twierdząco i przenosi ich do roku 2005. I tak ta długa historia ciągnie się już siedem lat. Czy na pewno jednak TA historia?

W trakcie przedstawiania akcji poznajemy pozostałych bohaterów następnych lat. Najlepszy przyjaciel i współlokator Teda, Marshall, jego słodka narzeczona Lily, zwariowany, a zarazem genialny przyjaciel wszystkich Barney i niedługo później wprowadzona Robin. Każdy bohater ma swoją inną, większą bądź mniejszą, rolę w opowieści poznania matki.



Pierwszy sezon prowadzi nas przez historię Teda i jego zakochania w Robin, które raz jest, a raz go nie ma. Widzimy też perypetię zaręczonych i Barneya, który pojawia się absolutnie wszędzie. Był on doskonałym wprowadzeniem i moim zdaniem najlepszym sezonem z doskonałym i wzruszającym zakończeniem. Dalej mogło już być przecież tylko lepiej.

I z początku było. Drugi sezon wystartował i to zdrowo. Śmieszne gagi, bardzo dobre prowadzenie historii i ciekawe wątki głównych bohaterów, które albo rozśmieszały, albo doprowadzały do płaczu. Wszystko jednak, jak w każdym serialu, prowadziło do końca. Ten był jak zaskakujący. Trzeci sezon ( który przez wielu uważany jest z najlepszych) obfitował w ciekawe gościnne występy, m.in. w pierwszy odcinkach pojawił się Enrique Iglesias z którym nasi bohaterowie lubili pogrywać.

Serial po tym sezonie miał zostać anulowany, na szczęście jednak wrócił na antenę z czwartym, znowu bardzo wysokim jakościowo, sezonem. Cała akcja była prowadzona idealnie. Było zabawnie, ciekawie i przede wszystkim matczynie. Wiedzieliśmy jak akcja się posuwa, a po drodze otrzymywaliśmy wiele wskazówek kim ta osoba może być. Pamiętna scena w barze trzeciego sezonu przychodzi mi teraz na myśl.



 I jak to bywa w dobrym show wszystko ma swój koniec. Na antenę wchodzi 5 sezon i serial od razu traci na wartości. Staje się nudny, odgrzewany, a historia matki zaczyna powoli ginąć. Piąty miał jednak swoje momenty, jak setny odcinek, czy ciekawy finał, ale nie było to już to. Następnie pojawia się szósty sezon z naprawdę świetnym pierwszym odcinkiem, który podniósł mnie na duchu i już myślałem, że serial wróci na właściwy tor. Tak się jednak nie stało. Szósty był jeszcze gorszy. Słaby, głupi, z kretyńskim i w ogóle nie potrzebnym wątkiem Zoe, posiadał zaledwie trzy dobre odcinki. Bez spojlerów: pierwszy, dwunasty, ostatni.

W trakcie gdy w piątym i szóstym historia matki była tragicznie minimalna tak w kolejnym już, siódmym, zaginęła. Totalnie zaginęła. Serial stał się podręczną historią Barneya, który ani trochę nie zbliżała do historia poznania Matki tej dwójki dzieci. Co więcej, same dzieci przestały się pojawiać, choćby na te kilka sekund, a finał nie zawierał w ogóle, ani jednej informacji o tytułowej matce.



Wyżej przedstawiłem krótką historię serialu jaka trwała przez te lata. Oczywiście, że można się ze mną nie zgodzić ( nawet trzeba momentami), ale ja tak czuję. Ten serial naprawdę był wielki i oglądało się go z przejęciem i w sumie dalej tak można. Co rok w wakacje odrabiam sobie pierwsze cztery sezon i jestem cały czas tak samo zachwycony. Ciągle się śmieje, dobrze bawię, a po seansie słucham naprawdę świetnej muzyki, który zwykle leci tylko w tle. Dlaczego duch tego serialu zaginął? Co się stało? Staram się to zrozumieć już długi czas. Wszystko co widzieliśmy do tej pory, stało się skokiem na kasę, a przecież nie musiało tak być. Nawet gdyby ukazali kim ta matka jest i o co z nią chodzi, to i tak serial mógłby lecieć dalej, bo może jakimś cudem dzieci chciałby usłyszeć jak doszło do ślubu pomiędzy nimi. Jednak nie… CBS podjęło inną drogę. Szkoda.

Podsumowując. Bardzo dobry serial przez pierwszy cztery lata, później dużo gorzej. Tak czy siak polecam. Dajcie znać w komentarzach co myślicie o nim i o tekście. Tylko proszę delikatnie.


sobota, 9 czerwca 2012

"Człowiek jest geniuszem, kiedy śni." - czyli o Awake




Awake to serial, który wystartował 1 marca tego roku na kanale NBC. Zdobywał bardzo pozytywne recenzje, jego ranking był wysoki, a ludzie uznali go jako jeden z lepszych lecących w telewizji. Niedługo później zostaje jednak anulowany na wskutek niskiej oglądalności. Jednak po kolei.

Show ten opowiada o perypetiach detektywa Michaela Brittena. Pewnego dnia jadąc samochodem z rodziną zdarzył się wypadek. Ich samochód w niewyjaśnionych okolicznościach spada ze zbocza drogi. Mike od tamtej pory żyje w dwóch różnych rzeczywistościach. Pierwsza przedstawia co się dzieje, gdy w wypadku ginie jego syn, a on radzić sobie musi ze swoją zranioną żoną, w momencie, gdy druga traktuje o życiu bez małżonki i z dorastającym synem, który właśnie utracił matkę.

Aby ludziom łatwiej było rozróżniać obie rzeczywistości i by głębiej wsiąknąć w historię zastosowano dwa filtry. Gdy Michaela przebywa z żoną widzimy filtr żółty, a wszystko jest wtedy jaśniejsze i przyjemniejsze dla oka, a gdy jest z synem zastosowany jest filtr zielony przez co obraz jest bardziej ponury i ciemniejszy dając klimat dramatu. Jednak może rzeczywistości wyglądają tak nie dlatego, że twórcy tak chcieli, a może tak właśnie wygląda jego wyobraźnia?



To jest właśnie genialne w „Awake”. Nic nie jest jasne, ani logiczne. Od samego początku, gdy rzuceni jesteśmy w akcję musimy skupić się na interpretacji konkretnych szczegółów. Mowa tu o zachowaniach bohaterów, ich roli w życiu Michaela, różnic pomiędzy dwoma rzeczywistościami i tym dlaczego wszystko jest jakie jest. Główny bohater w obu światach chodzi również do psychiatrów. Każdy próbuje go testować i przekonywać na swój sposób, że druga rzeczywistość jest nieprawdziwa, pomimo, że dla niego wszystko wydaje się realne. Dla niego… i dla widza.

Poza tajemnicą dwóch rzeczywistości pozostaje też sekret wypadku Michaela. Czy był on przypadkowy? Czy to na pewno był tylko wypadek? Im dalej posuwamy się w akcji, tym częściej widzimy, że prawda jest głęboka ukryta, a prowadzi przez wielu ludzi i wiele miejsc które Michael badał przed wypadkiem.

Cały serial jest niezwykle wciągający i tajemniczy. Przez pewien czas dostajemy losowe sprawy, które główny bohater rozwiązuje przy użyciu dwóch światów, a później mówi o tym psychiatrze, jednak im dalej w las, tym akcja zbliża się bardziej do niego samego i jego życia. Nic nie jest jednak jasne do końca. Nie wiemy, czy to co teraz go spotyka jest prawdziwe, czy nie. A wszystko prowadzi do jednego wielkiego finału.



Finału, który jednocześnie zdziwił, wprawił w zastanowienie, a niektórych rozczarował. Był jednak inny od reszty zakończeń anulowanych seriali, bo przede wszystkim zamknął historię, a nie pozostawił dwieście pytań bez odpowiedzi ( patrz: „Alcatraz”). Finał ten w zależności od interpretacji widza może być, albo niezwykle szczęśliwy dla bohatera, albo bardzo tragiczny. Cudowne w serialach jest to, gdy to my dostajemy wolną rękę do interpretacji i myślenia nad tym co się stało, a nie gdy wszystkie karty wyłożone są na stół.

Słowem zakończenia. Bardzo polecam ten serial każdemu widzowi. Jest wciągający, intrygujący, choć nie pozbawiony wad ( ale też który serial ich nie ma?). Posiada 13 ciekawych i momentami bardzo zaskakujących odcinków, w tym doskonały finał. Naprawdę polecam.


czwartek, 7 czerwca 2012

Pamiętniki #5 - O czasie, planach i minimalnie o E3




Od ostatniego postu minęło sporo czasu, a to dlatego, że było go dość mało. Naprawdę mało. Czasami ogarnia mnie zastanowienie: jak ja to wszystko dzielę? Jak starcza mi czasu gry, seriale, naukę i pisanie? Po prostu nie starcza. Dnia jest za mało. Na szczęście teraz długi weekend, a później wakacje, więc wszystko idzie w dobrym kierunku. A jakie plany na najbliższe tygodnie?

Dzisiaj odkurzam mieszkanie, robię mizzerię i zabieram się za przygotowanie materiałów na najbliższy długi czas. Właśnie teraz jest najlepszy okres, aby zwiększyć popularność i przygotować się na nadchodzący moment wolności. Dostałem pierwszą wypłatę i czuję się z tym bardzo pozytywnie.

Na najbliższy czas wysypie się bardzo dużo tekstów o serialach. Nadchodzi "Jak Poznałem Waszą Matkę", "Trawka", "Mad Men", "The Killing" ( te trzy nadrobieniu), "Awake" ( już w sobotę), "Breaking", "Alcatraz" i wiele innych. Pojawi się też parę "Pamiętników" i może jakiś poważny tekst publicystyczny. Poza tym "WpisyiZapisy" dostanę też swoje trzy grosze.



Cały syf związany z nauką i szkołą powoli zbliża się do końca. Na następny tydzień została tylko poprawa z francuskiego i może coś z angielskiego, a po tym wszystko będzie bliskie zakończenia.

Po E3 jest jak jest. Sony bardzo okey, Microsoft po prostu tragicznie, EA do przeżycia, a Ubisoft pozamiatał wszystkich. Nintendo jeszcze nie obejrzałem i jakoś mi nie śpieszno.

Jeszcze w tym miesiącu zawita u mnie kamera, a wtedy ruszą Vlogi, ale to jeszcze bardzo zamknięty projekt i nie wiem szczerze jak dokładnie będzie wyglądał. Tymczasem zostawiam Was z tą cudowną nutą i żegnam się na dziś.


czwartek, 24 maja 2012

"Każdy, kto na nią spojrzał, pokochać ją musiał zaraz." - czyli o Grimm




„Grimm” jest serialem, który zainteresował mnie od pierwszych zapowiedzi. Jako, że baśnie ( a raczej ich przerobione wersje) legendarnych braci, były moimi ulubionymi wiedziałem, że tego tytułu nie będę mógł ominąć. Po pierwszym odcinku byłem jednak bardzo zmieszany. Po drugim jeszcze bardziej. Zbliżałem się do odrzucenia kompletnego. Na szczęście tego nie zrobiłem.

Bohaterem tego show stacji NBC jest Nick Burkhardt, policyjny detektyw, który pewnego dnia zaczyna widzieć dość nietypowe rzeczy. Ludzie, których spotyka na swojej drodze zmieniają się, ukazując swoje prawdziwe oblicza. Piękna dziewczyna wiedźmą, zegarmistrz wilkołakiem? Czemu nie? Chwilę później pojawia się jego ciotka, która wyjawia mu prawdę. Jest potomkiem TYCH Grimmów, a to niesie za sobą dużą odpowiedzialność. Widzi tzw. bionty, czyli potwory z jakimi Grimmowie musieli mierzyć się od wieków. „Wszystko co czytano Wam na dobranoc, to nie były baśnie… to były ostrzeżenia.”

W serialu zobaczymy też wątki otaczających go ludzi: narzeczonej Julliette, która jest weterynarzem; jego partnera Hanka, który nie raz zadziwi swoją odpowiedzią, bądź decyzjami względem kobiet; Monroe – zegarmistrza, którego poznał w trakcie pierwszej sprawy, gdy zaczął „widzieć”, a ten „grzecznie” go przywitał, czy kapitana posterunku, którzy również skrywa swoje tajemnice powiązane z Grimmami.



Mam nadzieję, że ten opis nie był zbyt chaotyczny. Starałem się. Przejdźmy do formuły serialu. Jest to kolejny tasiemiec z tzw. „tylną fabułą” ( jak ktoś wie jak się to zjawisko naprawdę nazywa piszcie, mam swoje braki), czyli dziejącą się od czasu do czasu w tle. W każdym odcinku mamy nową sprawę, która jak się szybko okazuje ma większe, bądź mniejsze powiązanie z biontami. Ich samych również spotykamy wiele, a im akcja posuwa się dalej, tym więcej rodzajów widzimy. Wilkory ( coś jak wilkołak), taranogry, niedźwiedziozwierze, zębowiedźmy i mnóstwo innych. Pod tym aspektem nie da się niczego twórcom zarzucić. Ciągle jest coś nowego.

Wątków z akcją ciągłą jest kilka, ale żaden póki co nie został rozwiązany do samego końca, co jest szczerze mówiąc, dość smutne. Mamy kwestię śmierci rodziców Nicka, Kapitana, który ma powiązania z Grimmami i Verratem, czyli organizacją walczącą z ich rodem ( chaotycznie), wątki konkretnych postaci takich jak Adelind – zębowiedźma z pierwszego odcinka i parę innych.

Warto wspomnieć o bardzo ciekawych efektach specjalnych jakie tu zastosowano. Podczas, gdy bionty tracą panowanie nad sobą i ukazują swoją prawdziwą twarz, widzimy animacje ich przeistoczenia, co sprawia bardzo fajne wrażenie. Dodatkowo nigdy nie wiemy, czy dana osoba jest naprawdę zła, czy możemy równie odmienna jak główny bohater od swoich przodków.



Nie da się zauważyć, że ten serial jest co najmniej nierówny. Zaczyna się średnio, potem jest gorzej, zaczyna być dobrze, jest świetnie w okolicach trzynastego odcinku, znowu spada, znowu rośnie i serwuje tragicznie rozczarowujący i przewidywalny finał. Jak więc z tym serialem jest? Jest leniwo i jest nieźle. Rozpoczął się słabo, bo tak się po prostu dzieje w wielu startujących serialach, później było lepiej, bo pomysłów i pieniążków było więcej, ale kiedy serial otrzymał zamówienie na drugi sezon znowu wkradło się lenistwo, które nie zamknęło niczego, wprowadziło niepotrzebny zamęt i zakończyło pilotowy sezon najprostszym możliwym cliff-hangerem, który wymyślić mogła by nawet moja mała siostra.

Czy jednak przez to powinno się go odrzucić? Nie sądzę. Serial jest niezły i ma swoje naprawdę mistrzowskie momenty ( scena końcowa trzynastego odcinka – MIÓD!), pomimo swoich wpadek i kiepskiego zakończenia. Poza tym to jest NBC i ma drugi sezon, więc coś musi być na rzeczy. Polecam obejrzeć i nie odrzucać od razu, a może znajdziecie coś zupełnie odmiennego od innych show jakie lecą w telewizji. Dajcie znać.


Pamiętniki #4 - Powrót, napisy i nowy blog




Witam wszystkich ponownie. Wróciłem. Mam nadzieję, że tym razem na dużo dłużej. Okres bezwenny po części się skończył. Potrzebowałem małego uderzenia i wnerwienia, a chęć do pisania wróciła, a wraz z nią kilka innych rzeczy.

Po pierwsze nie mam pojęcia jaka będzie częstotliwość wystawianych tekstów. Będzie to zależeć od czasu jaki muszę poświęcić na dany materiał. Wróciłem do tłumaczenia napisów dlatego jest go trochę mniej. Moje prace możecie podziwiać w serialu „In Treatment”, czy „Don’t Trust The B---- In Apt 23”. Tak jakby to kogoś interesowało.



Jako, że wiele serialowych tekstów już się tu pojawiło, pojawią się następne. Dużo następnych, bo tematów jest naprawdę wiele. Patrząc na to jak wiele seriali zostaje anulowanych, albo nie zostaje i się szmaci na całej linii, nie można tego pominąć. Zaczniemy jeszcze dzisiaj.

A tak poza tym coraz częściej śpiewam. Czasami nawet za dużo. Może za trzy lata też będę śpiewał tak fajnie jak Mike w „Glee”. Tak, mam manię na „Glee” i niektóre osoby mogą mnie… no. Wiadomo, bądźmy kulturalni.

A propos kultury… założyłem nowego bloga. Jeszcze nie o grach, bo na razie nie jestem jeszcze gotowy do pisania o nich, ale o emocjach. Daję w nim upust wszystkim emocjom jakie we mnie siedzą, dlatego link do niego ma tylko mój przyjaciel i osoby z „zewnątrz”. Oznaczony jest +18 z powodu dużej ilości przekleństw i nadchodzących tekstów (uwaga!) erotycznych.



A na razie polecam tą piosenkę, bo jest po prostu świetna.


wtorek, 8 maja 2012

Poetycko #1 - 8 maja 21:11

Z tym tekstem zaczynam nową serię, którą publikować będę już tutaj, a nie na wpisach. Jak macie pomysły na tytuły dla tekstów, wrzucajcie od razu. I mówcie co myślicie. Piszę to co czuję, więc czasami wychodzą z tego różne rzeczy, więc korekty są mile widziane. Miłego czytania.


Dlaczego nastrój ten tak wzburzony przeszywa mnie? Dlaczego czuję się jakbym był w ciężkim śnie? Ogarnia mnie zastanowienie, kto, gdzie i po co? Dla kogo i czyim kosztem? Błędny romans z własnym życiem zatoczył koło, a ja dalej stoję w miejscu swojej pustki. Odzyskałem i zagrałem, a jednak coś sprawia, że nie ma nic. Padam na łóżku, gdy leci ten hymn, a ja nie wiem co robić. Jak gdyby marzenia odpłynęły gdzieś pomiędzy prawdą. Sztuczna rzeczywistość przyćmiła tą, którą widzę przed sobą. Krople wody spadające na moje plecy na którym noszony jest krzyż zmęczenia. Umysł przeciążony setkami analiz i tego co nie pasuje. Widzę przed sobą to wszystko, widzę te uśmiechy i te ubranka, a zaraz potem widzę te błędy. Te decyzje, które doprowadziły do nieszczęścia. W snach widzę te ciemne włosy i ciemną sukienkę Anioła Ciemności i nie mogę przestać. Budzę się i nie mogę zrobić nic. Nie jest to miłość, a strach przed prawdą, przed samym sobą. Nie zasługuję, by nawet powiedzieć słowo. Moimi łzami gram sobie kołysankę, myśląc o tym jak się poruszasz. Trzymam się krawędzi i skaczę bez liny. Zakochany, czy zagubiony, stąpam po cienkiej granicy. Moja szansa i moja utrata.


środa, 2 maja 2012

Pamiętniki #3 - czyli o wszystkim i alkoholu minimalnie




Zastanawiam się co się tu zaczęło dziać. Wszystko zaczyna dziwnie się sypać i układać w zupełnie inny scenariusz niż to przewidziałem. Poznaję się po ludziach o których już miałem wyrobione zdanie, wrogowie robią się sami, a ja mam dość wszystkiego w około. Rozmawiam na tematy, które nie powinienem i rozmyślam gdzie zniknąć. Gdy wymieniam co trzyma mnie tutaj nie jest tego dużo. Miałbym problemy, żeby wyjechać? Nie.

Nawet mnie dopadło lenistwo. Wiem, że tyle mam rzeczy do roboty, a jednak nie chce mi się ani pisać, ani czytać. Teraz tylko oglądam, gram i pracuje, gdy nadchodzi okazja. Nic mi jednak nie sprawia przyjemności. Chcę pisać, ale po prostu nie mogę. Okres bezwenny znowu się zaczął ( nowe słowo Once Again ).

Przebiegłem, a raczej przetruchtałem dwa kilometry myśląc, że może coś się zmieni. Nic. Zero satysfakcji, dobrego samopoczucia, czy weny ze zmęczenia. Nic, a nic. Jestem kilka minut w tył, ale 10 punktów w przód.

Nudzi mnie rozwój niektórych seriali, a te nowe są dość kiepskie, nie licząc paru przykładów. Przydałoby mi się coś o tym napisać, ale też mi się nie chce. Ehh…

Dzisiaj miał przyjść Przemek i mieliśmy jak za dawnych czasów zasuwać w The Mercenaries z Resident Evil V i jak zwykle wszystko pizło. Irytuje mnie to, bo jest jedyną osobą z którą mogę tak spędzić czas. Mogę i chcę przede wszystkim. I znowu dupa, a ja znowu bez celu.



Zacząłem słuchać Nightwish. Na razie wybrane utwory, jak mi się spodoba to zdecydowanie przerzucę się na pełne albumy. W tej chwili jestem bardziej niż zachwycony, a piosenka powyżej po prostu mnie zmiażdżyła, chociaż to tylko cover.

Wczoraj były urodziny mojego dziadka. 70 lat wybiło na liczniku, ale on mówi, że ledwo przekroczył 30-stkę. Kocham go. Jednak widziałem wczoraj za dużo. Stwierdzę tylko, że wyniosłem z tego wszystkiego, że cieszę się, iż jestem abstynentem. Cieszę się, że nigdy nie zacząłem pić, ani jarać. Miałem na to wielką ochotę, ale wystarczyło zdać sobie sprawę, że nie ma z kim, żeby sobie odpuścić. Jestem zdrowy ( nie na umyśle, oczywiście) i cieszy mnie to. A co będą robił na półmetku? Pewnie słuchał muzyki, ale dzięki za pytanie.



A teraz coś z debilizmów świata codziennego. Myślałem, że zepsuł mi się odtwarzacz w telefonie. Resetowałem go kilka razy, zmieniałem karty i już chciałem go odinstalować. A co się działo? Skakał mi po liście, zamiast jeździ po kolei. Przed chwilą okazało się, że ma po prostu ustawione losowe odtwarzanie… Dziękuję mojej kochanej siostrzyczce ;*

Miłego dnia i jutrzejszego narodowego święta. Ja spadam na obiad, który moja Mama nazwała Misz-masz. Już się boję…


piątek, 27 kwietnia 2012

"Pisać, to znaczy odbywać sąd nad samym sobą." - czyli znowu o Pisaniu i przerwach




Wybór tematów na następny tekst jest ogromny. Kilka zapisanych w telefonie, a inne w komputerze oczekujące ukończenia. Dlaczego jednak tak trudno coś wybrać i napisać? Oto trzy powody.

Powód nr 1Czas

Ile razy brakuje nam czasu? Rozmawiając z innymi ludźmi słyszymy, że ciągle, ale prawda jest inna. Ja żyję w przekonaniu, że nie istnieje coś takiego jak „brak czasu”, gdyż on jest zawsze. Są tylko nie rozplanowane lub źle rozplanowane dni. Widząc inne osoby spędzające godziny na kwejku, demotywatorach, mistrzach i innych średnio ciekawych portalach popularnych, zastanawiam się dlaczego „nie mają czasu”. Aby napisać dobry felieton, czy jakikolwiek tekst publicystyczny potrzeba dobrego rozplanowania i odpuszczeniu kilku innych czynności typu gry, długi posiłek, czy kompletnie bezsensowne leżenie w łóżku. Trzeba usiąść, wybrać temat, stworzyć nastrój i pisać. No i coś jeszcze…



Powód nr 2Przygotowania

Czasami nie możemy jednak usiąść i pisać co nam ślina na język przyniesie, gdyż do danego tekstu potrzebujemy przygotowania i czasu na jego zrozumienie. Musimy szukać informacji, przeczesywać wikipedię, fora, blogi i inne portale, które mogłyby nam pomóc w osiągnięciu zamierzonego celu. Zabiera to czas i to sporo. Gdy już posiadamy wszystko co trzeba rozpoczynamy pisanie, które może albo pójść niesamowicie szybko albo niezwykle ślamazarnie. Wszystko zależy od nas samych i wybranego tematu.

Powód nr 3Strach

O tak. Nic tak nie działa na człowieka jak strach. Boimy się i to bardzo. Boimy się tego, że napisany przez nas tekst zostanie odrzucony, bądź znielubiony przez potencjalnych odbiorców. Pojawia się myśl „Po co skoro i tak mnie zjadą?”. Przez takie obawy i myśli tekst albo w ogóle nie powstaje, albo powstaje i zostaje uznany przez nas samych jako kiepski. Mam dla Was jednak radę. Nie ważne co, nie ważne jak i kiedy, piszcie dla SIEBIE, nie dla innych. Wiem jakie jest to egoistyczne, ale czasami trzeba zrobić coś dla samo uszczęśliwienia . Piszcie dla siebie, to co wy myślicie i czujecie, bo to wasza praca. Piszcie dla siebie i nie przejmujcie się zdaniem innych, a raczej wyciągajcie wnioski na podstawie wytykanych wam błędów, a przez to niedługo nie będzie się mieli czego bać.

To są w mojej opinii największe powody przez które dzieła nie powstają. Te i jeszcze czas poświęcany dla korekty, doboru obrazów, filmów i innych multimediów i ewentualnych tłumaczeń. To jest też w sumie wytłumaczenie dlaczego tak rzadko tu pojawiają się teksty. Do przeczytania w przyszłości.