piątek, 9 sierpnia 2013

Informacyjnie - Koniec Seriali, początek Standupu




Powracam w trochę innej formie, żeby przekazać kilka informacji.

Podstawowa to ta, że następuje koniec pisania o serialach. Dzisiaj miał się jeszcze pojawić ostatni tekst dotyczący trzeciego sezonu „The Killing”, ale nie potrafiłem się za niego zabrać. A miał być ostatnim dlatego, że skończył się już materiał. Nie oglądam już tak dużo seriali, a jak już to zwykle są to procedurale o których można pisać cały czas to samo. Także co piątkowe opinie znikają.

Nie oznacza to jednak końca tego bloga. Czy to źle, czy dobrze, niech ludzie decydują. Jako, że teraz skupiam się już bardziej na tym co naprawdę chciałbym robić w życiu, będę od czasu do czasu umieszczał tu jakieś pamiętnikowe myśli i opisy tego co akurat się u mnie dzieje. A właśnie, nie powiedziałem czego tak naprawdę chcę, ani co planuję. Po skończeniu liceum (daj Boże) wybieram się na Translatorykę Stosowaną i co z tego później wyjdzie zobaczymy, ale zawód który prawdziwie chce wykonywać i który na razie nie koliduje z niczym innym, to bycie komikiem. Pisanie dowcipów, wychodzenie na scenę i rozśmieszanie ludzi. Nie w stylu kabaretów ani niektórych polskich pseudo-standupów, w których większość aktu skupia się na aktorstwie, ale bardziej na obraźliwych i momentami obrzydliwych żartach. Materiał do godzinnego standupu jest gotowy. Teraz tylko poukładać swoje życie.

W razie jakby komuś było mało zapraszam na mojego drugiego bloga na którym bardzo często pojawiają się nowe teksty. Nie mają nic wspólnego z serialami, czy rozrywką, ale z życiem moim i innych. Poetyckość, wulgarność i częste błędy interpunkcyjne. Możecie go znaleźć tutaj. Do zobaczenia niedługo.


piątek, 2 sierpnia 2013

Internet Icon




„Internet Icon” to internetowe reality show emitowane przez YOMYOMF Network, sieć założoną przez reżysera m.in. „Szybkich i Wściekłych” oraz wiele gwiazd YouTube’a. Celem programu jest wyłonienie nowej Ikony Internetu za pomocą ciekawych zadań i ograniczeń czasowych. Choć pierwszy sezon miał kilka błędów, to drugi zdecydowanie poprawił wiele z nich. Zacznijmy jednak od początku.

Uczestnicy przesyłają swoje wejściowe wideo za pomocą YouTube’a. Z wszystkich wyłania się 100 uczestników, którzy przyjeżdżają do studia w Los Angeles. Tam prezentują siebie i swoje wideo przed sędziami: gwiazdą YouTube’a Ryan Higą, aktorką telewizyjną i filmową Christine Lakin i dołączającym do nich od drugiego sezonu, również znanego ze swoich filmików, Timothym De LaGhetto. Po obejrzeniu wszystkiego wybranych zostaje 10 finalistów, którzy przechodzą do właściwego Internet Icon. Codziennie dostają nowe zadanie polegające na nakręceniu, zmontowaniu i oddaniu filmu na dany temat w ciągu 6 godzin. Następnie sędziowie wraz z kolejnym gościem oceniają i decydują kto zwyciężył w tym dniu, a kto wraca do domu. Na końcu to widzowie wybierają następną Ikonę Internetu.



Drugi sezon przyniósł wiele zmian, które okazały się niezwykle poprawić jakość tego show oraz wprowadzić samych uczestników w niemałą konsternację. Pierwsza zmiana od razu rzucała się w oczy. Uczestnicy tym razem musieli pracować w jednym, ciasnym i głośnym pokoju, w trakcie gdy poprzednio każdy z nich miał swój prywatny pokój. Teraz można było taki uzyskać jedynie poprzez wygraną zadania. Zmieniono również prowadzącego oraz wprowadzono mentora uczestników. Dodano także, uwielbiane przeze mnie, confessionale, czyli wypowiedzi uczestników, bądź aktorów komentujące wszystko po pewnym czasie. Takie coś występowały w pierwszym sezonie, ale w zdecydowanie zbyt małej formie.

W drugim sezonie uczestnicy mierzyli się także z trudniejszymi zadaniami niż poprzednio. Rekwizyty były trudniejsze do połączenia w jedną historię, a zrobienie zwiastuna filmowego, czy telewizyjnego jednak trochę zajmuje. Szczególnie, gdy jest się ciągle karconym za bałaganiarstwo. W tym sezonie wielu występującym przerywano nagrywanie, gdyż na przykład zostawili swoje rzeczy w przejściu. Zabawy co nie miara, a stresu jeszcze więcej.



Pierwszy sezon wspominam bardzo miło, chociaż raziło w nim wiele rzeczy. Maksymalne zminimalizowanie roli prowadzącego ( wtedy cudownego Chestera See), denerwujący uczestnicy, czy dziwne decyzje sędziów. W przypadku tych drugich problem występował również w tym, że znałem dużo większą część z nich i po odejściu pierwszego z moich wyborów ( nie wyeliminowaniu, a zdyskwalifikowaniu) było już jasno wiadomo, kto wygra ten program. W odróżnieniu do drugiego, gdzie znałem jedną osobę, ale liczyłem już na kogoś zupełnie innego. Do ostatniej sekundy nie można było się zorientować kto zostanie zwycięzcą. Ja go również nie zdradzę.

Internet Icon to jeden z ciekawszych reality show jakie przyszło mi obejrzeć w życiu. Ograniczenia czasowe, wciągające zadania i uczestnicy, którzy nie zawsze są nauczeni jak radzić sobie w konkretnych sytuacjach. Wszystkie odcinki można obejrzeć za darmo po tym adresem. Polecam.


piątek, 26 lipca 2013

"Próbowałaś kokainy? - czyli o Vicious




Vicious to brytyjski sitcom, który miał swoją premierę 29 kwietnia 2013 roku notując bardzo dobrą oglądalność, ale dość mieszane recenzje od krytyków. Twórca serialu Gary Janetti za pomocą gwiazdorskiej obsady i wykorzystania umierającego powoli gatunku postanowił przybliżyć nam dość ciekawą historię. Efekt może nie jest doskonały, ale nie jest też tak źle jak mogłoby się wydawać.

Serial ten opowiada o parze homoseksualistów. Stuart (sir Derek Jacobi) i Freddim (sir Ian McKellen) żyją w związku blisko 49 lat. Przeżyli ze sobą naprawdę wiele i powoli zaczynają mieć siebie dosyć. Do mieszkania piętro wyżej wprowadza się młody chłopak o imieniu Ash, który nie z wiadomych powodów od razu zaprzyjaźnia się z parą tytułowych „Złośliwców”. Do paczki bohaterów należy jeszcze Violet – kobieta w podeszłym wieku, która, ku zaskoczeniu wszystkich, nie ma szczęścia do związków. Historia prosta i typowo sitcomowa.



Tradycyjnie dla brytyjskiej odmiany komedii sytuacyjnej dostajemy liczne powtarzające się wątki, które dopiero w ostatnim odcinku się zmieniają. Każdy zaczyna się od rozmowy Stuarta ze swoją matką, obelgi Freddiego na jej temat i wypunktowaniu tego, że ciągle jest ona nieświadoma ich prawie 50-letniego związku. Później wpada Asha z jakimś wieściami, następnie widzimy Violet, która zostaje przedstawiona słowami „Pamiętasz naszą przyjaciółkę Violet?” i cała akcja odcinka toczy się dalej. Często również powtarza się wątek psa Baltazara, który swoje lata świetności ma za sobą. Jakieś 3 lata za sobą.

Ciągłe kłótnie i obelgi głównej pary napędzają komediową część serialu w sposób wręcz doskonały. Dwójka aktorów szlacheckich jest tym co sprawia, że ten serial można oglądać nawet bez mrugnięcia okiem. Kradną każdą scenę i co sprawia, że show ogląda się tak przyjemnie to fakt, że praktycznie nie widać po nich gry. Oni po prostu bawią się swoimi rolami, rzucając tekst za tekstem.



Vicious podjął się trudnego zadania. Nie tylko chciał ożywić gatunek, który praktycznie wymarł, ale chciał to również zrobić przy pomocy motywu homoseksualizmu. Ożywić mu się nie udało, ale na pewno wzbudzić jakąś chęć do życia, a wątek drugi jest na tyle nieinwazyjny, że serial można oglądać z przyjemnością nawet, gdy brzydzą nas takie motywy. Pomimo mieszanych recenzji serial prawdopodobnie zostanie przedłużony na drugi sezon, który będzie kręcony w 2014 roku. Przed nami jeszcze jeden odcinek świąteczny. Tymczasem ja polecam, bo pomimo kilku błędów, czy powtarzalności gagów z lat poprzednich jest to show, które ogląda się z przyjemnością i uśmiechem.


czwartek, 18 lipca 2013

"Mmm... Pycha!" - czyli o The American Baking Competition




“The American Baking Competition” to nowy program stacji CBS, który miał swoją premierę 29 maja 2013 roku. Jest to kolejny program dotyczący kuchni, tym razem jednak od strony pieca. 10 wybrańców mierzy się w walce na wypieki, by zdobyć kontrakt na własną książkę kucharską i 250 tys. dolarów.  Jest co oglądać, a apetyt rośnie z każdą scenę.

Format programu jest prosty. Poznajemy wszystkich uczestników, a każdy z ich posiada swoją ciekawą historię i marzenia, które mogą zostać spełnione za te pieniądze. Przed naszymi oczami ukazuje się także ekipa. Prowadzącym zostaje Jeff Foxworthy, postać znana dla każdego fana standupu i rednecków, a sędziami są Marcela Valladolid i Paul Hollywood, czyli dwójka wysoko zaawansowanych kucharzy, posiadających na swoim koncie liczne książki i występy w telewizji.



Uczestnicy stają co tydzień przed nowym tematem, takim jak ciasteczka, czy pieczywo. Każdy temat zawsze składa się z trzech zadań. Pierwsze to „Signature Bake”, w którym uczestnicy pieką cokolwiek ze swojego domowego przepisu. Drugie to „Technical Bake”, gdzie występujący dostają gotowy przepis z wielkiej biblioteki Paula, bądź Marceli, ale mały twist polega na tym, że brakuje w nim niektórych instrukcji, przez co właśnie to zadanie staje się prawdziwym pokazem na jakim poziomie stoi dany cukiernik. Żeby było ciekawiej wypieki oceniane są anonimowo. Trzecie to Show-stopper Bake, który ma za zadanie zachwycić jury. Osoba, której pójdzie najgorzej przez wszystkie trzy konkurencje zostaje odesłana do domu. Proste.



Teraz może trochę o gwoździu programu, czyli wypiekach. Są cudowne. Zaiste cudowne. Niesamowite, powalające i sprawiające, że ślinka leci nawet największemu wrogowi słodkości. To co niektórzy uczestnicy wyprawiają jest po prostu miażdżące. Czekoladowe ciastko z bekonem? Nawet Paul Hollywood przyznał, że nienawidzi siebie, że tak bardzo mu smakuje. Te wypieki są tak intrygujące, że nawet ja zacząłem piec. Tak. I idzie mi… uznajmy, że minimalnie słabiej niż tym w serialu.

Program trwał tylko 7 odcinków. Niedługo, ale interesująco. Pomimo, że nie było to najlepiej zrealizowane, czy ciekawe reality show z jakim przyszło mi się spotkać, to na pewno było wciągające i stało się idealnym odejściem od rzeczywistości tego świata, gdzie zakalec jest „normalny”, a ciasta twarde jak kamień uważane są za „porządne”. Po wynikach oglądalności nie zanosi się na kolejny sezon, ale jakoś mnie to nie martwi. Mnie wystarczył jeden. Czterdzieści minut tygodniowo i teraz samemu chcę tworzyć. I to właśnie pokazuje, że jest w nim jakaś moc. Polecam.


piątek, 12 lipca 2013

Hannibal Sezon 1




„Hannibal” to nowy serial stacji NBC, który zadebiutował 4 kwietnia 2013 roku o 22:00 czasu amerykańskiego. Był to czwartek. Czwartek 22:00. Najbardziej zabójcze miejsce w całej ramówce. Ile świetnych seriali tam umarło, a ile nie miało nawet szansy nam tego pokazać ( więcej w recenzji „Awake”, bądź „Do No Harm”, która pojawi w przyszłym miesiącu). Pomimo słabej oglądalności dostał jednak zamówienie na drugi sezon. Dlaczego? Bo to kawał naprawdę dobrego serialu.

Serial opiera się głównie na Willu Grahamie, wykładowcy i śledczym pracującym dla FBI, który posiada niezwykły dar. Potrafi dostać się do umysłu zabójcy, widząc każde jego postępowanie krok po kroku. Takie postępowania niesie za sobą jednak konsekwencje. W ich obawie jego przełożony i opiekun Jack Crawford nakazuje mu sesje z psychiatrą. Z polecenia zostaje nim Dr. Hannibal Lecter, który w wolnym czasie zajmuje się mordowaniem i gotowaniem ludzkiego mięsa.



Historia została przedstawiona w ciekawy sposób. Mamy wiele wątków proceduralnych, ale każdy odnosi się do dalszych wydarzeń i jest na tyle intrygujący, że potrafi nas przyciągnąć do ekranu. Występuje także niezwykłe skupienie się na bohaterach, w szczególności na Willu, który poprzez swój niezwykły dar zaczyna tracić nad sobą kontrolę. Jego przejścia w rolę zabójcy przedstawione są po prostu perfekcyjnie i pomimo powtarzanego schematu po prostu się nie nudzą.

Przy opisie tego serialu należy wspomnieć o jego wykonaniu, które jest co najmniej bardzo dobre. Przejścia, ciemny filtr i duża porcja krwi, które występują na ekranie nie mają na sobie skazy. Serial ten posiada mroczny klimat i pasuje to do niego jak ulał. Przemoc pojawia się w sporych ilościach i jest zdecydowanie dla ludzi o mocnych nerwach. Na ostudzenie zawsze jednak przychodzi świetnie gotujący Hannibal. Szkoda tylko, że przy podziwianiu jego umiejętności cały czas wiemy z czego pochodzi mięso, którym częstuje swoich gości. A może to dobrze?



Obsada również została dobrana bardzo rzetelnie. Laurence Fisburne w roli Jacka Crawforda ma w sobie potrzebną nutkę męskości, a jednocześnie głupiej ignorancji na problemy głównego bohatera. Hugh Dancy grający Willa wypada bardzo przekonująco, szczególnie w scenach morderstw i jego zaników świadomości. Ogląda się go naprawdę dobrze. Tylko co z tego, że ta dwójka jest dobra skoro cały show kradnie genialny Mads Mikkelsen w roli Hannibala. Oszczędność w słowa, doskonała drugoplanowość i niezwykła charyzma. Jego po prostu chce się widzieć więcej i częściej.

Serial ten zachwycił mnie od pierwszych zapowiedzi. Umieszczenie go w tej ramówce było tragicznym posunięciem, ale stacja była na tyle inteligentna, że nie oddała go żadnej z kablówek, a zamówiła go na drugi sezon usprawiedliwiając to bardzo dobrymi ocenami. Jestem bardzo ciekawy co wydarzy się dalej, gdyż finał pozostawił wiele pytań. Sam twórca mówi, że ma materiału na 7 sezonów, ale nie widać zbyt wielu ludzi, którzy wierzą w taki obrót spraw. Teraz trzeba tylko czekać. I może przyrządzić jakąś pieczeń z przepisu Dr Lectera. Szczerze polecam.


piątek, 5 lipca 2013

"14 lat minęło." - Family Guy




„Dobrze, że  jest Family Guy” dźwięczą słowa niezmiennej od 14 lat wejściówki. Bardzo dobrze, że jest, bo to jeden z najlepszych seriali animowanych, jakie kiedykolwiek powstały. 5 nagród Emmy, 12 innych i ponad 45 nominacji. Dwukrotne anulowanie, przeniesienie w erę HD i palenie całego kartonu papierosów. Masa głupich, chorych i obrzydliwych scen poczynając od małego dziecka próbującego za wszelką cenę zamordować swoją matkę, przez psa uprawiającego seks z transwestytą, na orgazmowym goleniu owcy skończywszy. To właśnie ten serial. Czysty geniusz.

O czym on jednak w ogóle jest? W dużym uproszczeniu o ( w żadnym razie nie typowej) amerykańskiej rodzince. Mamy opóźnionego w rozwoju i zarazem po prostu głupiego Peter’a, czyli tytułowego Family Guya oraz jego irytującą żonę Lois, która jest tylko kurą domową, ale mającą swoje upodobania i zboczenia. Do tego dołączają ich dzieci: najstarszy Chris, który nie dość, że posiada naprawdę dużego penisa, to jego największym hobby jest masturbacja; Meg -  brzydką i nieatrakcyjną dziewczynę, której wszyscy każą się zamknąć ( ironicznie grana jest przez Milę Kunis) oraz najgenialniejszego Stewiego – półtoraroczne dziecko, które posługuje się lepszym angielskim niż wszyscy inni bohaterowie, ma większą wiedzę niż jego matka, której nawiasem z niewiadomych powodów nienawidzi oraz ma w swoim pokoju wehikuł czasu. Tak, jest porąbanie.



Do tego dochodzi cała masa genialnych bohaterów pobocznych. Ich sąsiedzi: Quagmire – zwariowany pilot, który jest największym podrywaczem jakiego możecie zobaczyć na tym świecie; Cleveland – afroamerykanin, który z niewiadomych powodów wszystko traktuje jakby nic się nie stało, a później dostaje swój własny serial ( średniej jakości The Cleveland Show) i wyprowadza się ze Spooner Street oraz jeżdżącego na wózku policjanta Joe Swanson’a. Do tego wszystkie dochodzą liczni reporterzy, burmistrz, emeryt – pedofil, czy żydowski właściciel apteki. Przy wyborze ulubionego bohatera można spędzić dużo czasu.

Cały serial opiera się na jednoodcinkowych historiach, który przerywane są licznymi przerywnikami, ukazującymi różnego typu infantylne i zwykle dość obraźliwe sceny. Fabuły tych odcinków również nie dodają nam wiele inteligencji, ale to w nim jest właśnie najpiękniejsze. Nie wymaga od nas oglądania każdej sekundy i długich przemyśleń nad tym co się stało. Prawda jest tak, że większość czasu spędzamy z miną „ Co się właśnie kurna stało?”, ale jednocześnie nie możemy przestać się śmiać. To jest właśnie esencja Family Guya.

Serial ten nigdy nie bał się poruszać tematów ciężkich i niezwykle delikatnych, takich jak nabijanie się z Hitlera, czy islamu. Robi to jednak w sposób idealnie zabawny i tylko kilka scen jest przesadzonych. Nie boją się także zmieniać treści innych show, czy filmów, a największym przykładem jest parodia oryginalnej trylogii Gwiezdnych Wojen podczas sezonu 6, 8 oraz 9 w których główni bohaterowie zostają zastąpieni tymi znanymi z Family Guya i wychodzi im to po prostu doskonale. Zdecydowanie jedna z najlepszych parodii jakie przyszło mi obejrzeć w życiu.


Seth Macfarlane stworzył istne dzieło. Show, który bawi, obrzydza, szokuje i nie daje odejść od ekranu. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się tak, żeby 11 sezonów serialu obejrzeć w tak szybkim czasie i czuć się tak źle, gdy odcinki się skończyły. Zabrałem się za The Cleveland Show, ale niestety jego jakość pozostawia wiele do życzenia. Teraz oglądam inny show tego twórcy American Dad i chociaż jest ciekawy, brakuje mi w nim tego całego wariactwa. Family Guy to kawał naprawdę dobrej zabawy i jeśli lubisz seriale animowane dla dorosłych i nie boisz się obraźliwych żartów połączonych z okazyjnym obrzydzeniem to właśnie znalazłeś/- aś coś idealnego. Naprawdę polecam.


poniedziałek, 1 lipca 2013

Ray Donovan 1x01



„Ray Donovan” to nowa propozycja stacji Showtime na ten sezon wakacyjny. Pilot tego serialu wyciekł do sieci ( co dla tej stacji jest już małą tradycją) 10 dni przed premierą i zwalił mnie z nóg. Intrygujące były zapowiedzi i zwiastuny, ale efekt końcowy był po prostu świetny.

Akcja tego show skupia się na tytułowym Rayu Donovanie ( w tej roli Liev Schreiber), mężczyźnie z licznymi problemami. Jest człowiekiem od wszystkiego: gdy jesteś sławną, poważaną osobą i przypadkowo zdarzy Ci się obudzić w łóżku z martwą prostytutką, bądź chcesz kogoś śledzić, on jest facetem którego potrzebujesz. W pilocie poznajemy też jego najbliższą rodzinę: żonę Abby, która ma dość jego zdrad i olewania rodziny, jego dzieci oraz dwóch braci: Bunchy’ego, który w dzieciństwie był molestowany przez księdza i przez to jest alkoholikiem oraz Terry’ego, byłego boksera cierpiącego na zespół Parkinson’a.

Od pierwszych minut widać, że każdy bohater został przemyślany. Każdy ma swoją historię i swoje tajemnice. Ich zachowania są prawdziwe i potrafią na dłuższą chwilę przyciągnąć do ekranu. W opowieści pojawia się także Jon Voight w roli ojca Ray’a, który wychodzi po 20 latach więzienia na wolność, mówiąc wszystkim na około, że chce naprawić swoje błędy. Jedynie główny bohater nie wierzy w zamiary ojca i każe wszystkim trzymać się od niego z daleka.



Historia rozwija się wielowątkowo. W jednej chwili oglądamy Ray’a wykonującego swoje typowe obowiązki, a w drugiej widzimy podglądacza masturbującego się pod oknem dziewczyny, którą on miał śledzić. Wątki są naprawdę dobrze wykonane i nawet jeśli serial zahaczy o proceduralność może się ona tutaj sprawdzić doskonale.


W serialu tym drzemie ogromny potencjał. Historie i bohaterowie nie pozwalają odejść od ekranu i dają poczucie realizmu. Nie brakuje w nim krwi, seksu i przekleństw, a cała jego otoczka potrafi być mroczna. Przeszłość Ray’a zaczyna go gonić i jestem niezwykle ciekawy jak ten wątek się rozwinie. Zdecydowanie polecam, ale czekam na to co wydarzy się dalej.


niedziela, 23 czerwca 2013

"Cierpimy na próżno." - czyli o Rodzinie Borgiów



„Rodzina Borgiów” to serial stacji Showtime, oparty na książce Mario Puzo pod tym samym tytułem. Po zakończeniu „Dynastii Tudorów” show ten zajął jego miejsce w ramówce stając się hitem i gościł tam przez trzy lata, notując zadowalającą oglądalność i zdobywając kilka prestiżowych nagród. Najważniejsze jest jednak to, że w pełni na to zasługuje.

Fabuła w serialu opiera się na historii i wspomnianej wcześniej książce. Rodzina Borgiów, do dziś, nazywana jest przez wielu „pierwszą mafią”. Rodrigo Borgia, po oszukiwaniu na konklawe, zostaje wybrany na nowego papieża, któremu nadane zostaje imię Aleksander VI. Niedługo później syna Cezare mianuje kardynałem najbliższego jego świętej osobie, a drugiego Juan’a dowódcą wojsk armii papieskiej. Sam oddaje się planowaniem, cudzołożeniem i pozbywaniem się każdego kto chce go zdjąć z tronu Piotrowego.

Historia mówi o Rodrigo bardzo dużo. Pomimo, że wiele faktów nie zostało udowodnionych, to powszechnie wiadomo, że brał udział w orgiach, cudzołożył z Giulią Farnesse, czy własną córką Lukrezią. Jego działania wojenne były przemyślane, ale nigdy nie dały mu dostatecznej władzy, którą zdobywa jego przebiegły syn Cezare, już po jego śmierci. O nim samym mówiono, że kochał swoją siostrę w sposób kazirodczy, co w serialu jest doskonale przedstawione.



Nie będziemy się tu jednak rozwodzić nad historią, bo nie mam do tego ani wiedzy, ani umiejętności. Tak jak poprzednik tego show, on również był oskarżany o przekręcanie faktów i zmienianie wątków, ale należy to argumentować tym, że to nigdy nie miał być serial dokumentalno – historyczny, ale dramat z elementami historii. I to wychodzi mu bardzo dobrze.

Pierwszy sezon był średni. Traktowałem go bardziej jako wprowadzenie niż pełnoprawny sezon ( mimo podobnej liczby odcinków). Ukazał nam początki rodziny i jak rozpoczęły się ich konflikty z innymi królestwami. Ukazał Rodrigo jako człowieka zdeterminowanego i gotowego poświęcić wiele by zająć należy mu miejsca. Jego córka Lukrezia zostaje wydana w młodym wieku za okrutnego mężczyznę od którego próbuje się uwolnić za wszelką cenę, co w tamtych czasach nie było zbyt proste, a Cezare pokazany zostaje jako podenerwowany kardynał, który nie chce przebywać w tym urzędzie. Nie był zbyt poruszający ani wciągający. W odróżnieniu od jego następców.

Sezon drugi w końcu pokazał na co ten serial stacji. Zasługa większego budżetu i doświadczenia. Wszystko stało się piękniejsze i bardziej dokładne, a sama historia potrafiła przyciągnąć do ekranu. Rozpoczęła się długo oczekiwana przemiana Cezare z denerwującego kardynała w bezwzględnego dowódcę. Wątki wojenne i polityczne zaczęły wywierać poważny nacisk, a intrygi mnożyły się z każdą minutą. Druga część serialu wyniosła go naprawdę na wyżyny, a jej finał, choć minimalnie przewidywalny, rzucał na kolana.



Trzeci nie posiadał już tylu wątków historycznych i nie był pełen intryg. Skupił się na osobie Cezar’ego, który nareszcie był taki jak opisują go karty historii. Bezwzględny, okrutny i cholernie przebiegły. Rozpoczęto także wątek kazirodczego związku z jego siostrą. Pomimo, że obawiałem się lekkiego obrzydzenia i braku iskry, przedstawiono go po prostu bezbłędnie, a sceny erotyczne z ich udziałem były intrygujące i dobrze nakręcone. Wątki były zamykane powoli, a bohaterowie zmieniali się z każdym odcinkiem. Niestety serial zostaje anulowany, a jego finał jest kiepski. Jako odcinek nie jest zły, ale jako konkluzja w ogóle się nie sprawdza. Należy tylko liczyć, że twórca albo otrzyma pieniądze albo odnajdzie kogo innego zainteresowanego produkcją tego filmu.

„Rodzina Borgiów” jest serialem bardzo dobrym, który nie bał się zahaczać o poważne kwestie. Ukazywał historię jak najdokładniej i dosadniej, nie szczędząc kazirodztwa, tortur, czy publicznego spalenia na stosie. Od drugiego sezonu oglądanie go to czysta przyjemność i większość aktualnie lecących pozycji nie może się z nim równać pod względem jakości produkcyjnej. Szczerze polecam, choćby po to by zobaczyć jakie postaci nasza historia w sobie gościła.

piątek, 21 czerwca 2013

"Dzieło stało się arcydziełem." - Revolution Part II



Dotarliśmy do końca. Wielki serial zaliczył swój ostatni, dwudziesty już epizod. Od czasu mojej ostatniej recenzji, która opisywała odcinki przed przerwą, zmieniło się bardzo wiele. Przybyło bohaterów, intryg i przede wszystkim wyjaśniono najważniejszą zagadkę. Spoilerowo pojedziemy.

Akcja jedenastego odcinka rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie skończył się dziesiąty ( SZOK!). Nasi bohaterowie zostają zaskoczeni przez śmigłowiec Monroe, który w jakże to niesamowity sposób zyskał energię. Jego minigun już się kręci, więc zapewne nasi bohaterowie spotkają się ze Stwórcą. NIE! Na całe szczęście udaje im się szybko i sprawnie uciec do lasu. Tak jest. Do lasu. Najważniejsza osłona przed zabójczym helikopterem.



Tajemnica utraty energii zostaje wyjaśniona bardzo szybko. Jak się okazuje (SPOILER) nasz wszechświat wypełniają mikroskopijne nanity. Takie robociki, czy jak to tam chcecie nazwać. Są w powietrzu, w wodzie i przede wszystkim w Nas. Leczą ciężkie choroby, a w razie posiadania miniaturowego chipu w jakimkolwiek miejscu swojego ciała zaprogramowanego na konkretne leczenie, możemy się szybko uwolnić od złamania, czy pękniętego płuca. „Istnieje takie miejsce… nazywa się Wieżą” – piękne słowa Rachel. I ta Wieża była centrum dowodzenia nanitów przed zaćmieniem. I w sumie w trakcie. I po też. W momencie uruchomienia ich na całej planecie coś poszło nie tak, przez co małe skurczybyki się zbuntowały i zamiast tworzyć energię zaczęły ją pochłaniać. I tak zrobiło się ciemno.

Nie jestem do końca pewien ile faktów tam poprzekręcałem, ale przecież nie o to tu chodzi. Ten serial jest dużo bardziej wspaniały, gdy w ogóle nie ma sensu. Dalsza historia kończy wątek tego, że ogólnie latarki się nie święcą, a skupia się na polityce. Całej polityce. Bo jak się okazuje istnieje coś jeszcze poza Republiką Monroe. Na przykład Republika Georgii, czy Kalifornii. Nasi bohaterowie się rozdzielają. Aaron wraz z Rachelem idą do Wieży, by uruchomić energię przeżywając po drodze masę, mrożących krew w żyłach, przygód jak skaleczenie się w nogę, czy spotkanie dawnej miłości. Pozostali zmierzają do Georgii by zasięgnąć pomocy u tamtej pani prezydent.



I tak się to toczy. Bohaterowie znikają i pojawiają się. Zdradzają, przepraszają, zdradzają, przepraszają. Rzeczy wybuchają, gruz się sypie i czasami powinniśmy płakać. Dostajemy więcej akcji i sporą ilość politycznego gadania o tym i tamtym. Tradycyjnie nie wszystko jest takie jak się wydaje. Tym samym jest Wieża, gdy bohaterowie do niej docierają. Są tam tłumy i żyją sobie jak im wygodnie pilnując, by ktoś czasem nie włączył światła Zenkowi w pralni. A dlaczego tak jest? Bo jeśli wyłączymy nanity to albo świat zyska energie, albo spłonie żywcem. Nie żartuję. Taka jazda.

Toczą się wojny i powstania. Niektórych przysypie, a w innych ktoś strzeli. Czyste szaleństwo. Do Wieży dostaje się jednak jeden z większych wrogów naszych bohaterów: Randall. Cwaniak chce włączyć energię dla swojego celu, który poznajemy dopiero w przedostatniej scenie pierwszej serii. Nazywa siebie patriotą, włącza prąd, wysyła rakiety na kilka republik i strzela sobie w głowę. I po kilku sekundach dowiadujemy się, że gdzieś tam czeka na to prezydent Stanów Zjednoczonych ( pewnie biały ). I tak to się kończy. Nie martwcie się. Te dreszcze i gęsia skórka przejdą za parę dni.



I znowu poważnie. Ta fabuła… Jezu. Co do energii to jeszcze to jakoś przełknę ( nie bez popity, ale przełknę), ale jej ciągłe rozwijanie i dokładanie do niej jest po prostu głupie. Jak cała reszta. Pomimo kilku lepszych momentów, serial cały czas cierpi na wszechobecny kretynizm, sztuczność i czysty brak sensu. Słowa twórcy o tym, że chce zrobić z tego kolejną „Grę o Tron” są po prostu poronione.


Dostał zamówienie na drugi sezon. Zakończył się cliff-hangerem, który jest minimalnie intrygujący. Nie spodziewam się, że cokolwiek się poprawi. Nie sądzę, aby w jakikolwiek sposób to wszystko zaczęło mieć jakiś sens. Nie wydaje mi się, że dobrzy aktorzy odejdą, a słabi staną się doskonali. Dalej to będzie to tylko czysty i niestety słaby biznes. Nie polecam. Za żadne skarby, nie polecam. Nawet jeśli płacą.


Oby żadnym.

wtorek, 11 czerwca 2013

"Błędem jest mylić dziwne z tajemniczym." - Elementary


Na wstępie zaznaczam, że nie oglądałem brytyjskiego „Sherlocka”.


„Elementary” to kolejna, proceduralna propozycja od stacji CBS. Tym razem włodarze próbują przyciągnąć nas do ekranów postacią charyzmatycznego Sherlocka Holmesa. Wprowadzając drobne zmiany liczą na to, że następny „jednoodcinkowiec” będzie potrafił nas bawić i zaciekawić. Choć nie udaje mu się to w pełni, serial ten pokazuje, że nie jest to gatunek zgubiony.

Z początku historię poznajemy z punktu widzenia Dr Joan Watson. Tak „Joan”. Kobiety. Jedna z tych drobnych zmian, z początku zastanawiająca, ale ostatecznie sprawdzająca się dość dobrze. Była pani chirurg jest aktualnie „towarzyszem trzeźwości” i zostaje przydzielona do opieki nad inteligentnym, aczkolwiek wkurzającym Sherlockiem Holmesem. Watson zmuszona do przebywania z nim w każdej minucie, zaczyna pomagać mu w pracy konsultanta dla nowojorskiej policji.

Cała fabuła opiera się na wzajemnych kłótniach i drobnostkach, jakie napotykają na swojej drodze główni bohaterowie. Każdy odcinek skupia się na innej sprawie dotyczącej głównie morderstw i działa według tego samego schematu. Sherlock z Watson docierają na miejsce, oglądają, dedukują na głos, razem z policją badają dowody i przesłuchują świadków, aż w końcu dowiadujemy się kto i dlaczego. Nie ma tu raczej nic nietypowego, a sprawy nie są ani słabe, ani powalające.


Jedyna historia, poza główną osią, występująca w pierwszym sezonie dotyczy profesora Moriarty’ego. Kto kiedykolwiek miał większą styczność z przygodami Holmesa będzie kojarzył o kim mowa. Jego wątek rozpoczyna się w 12 odcinku i wraca dopiero w finałowych czterech zamykając historię pierwszego sezonu w jedną całość. Były to w sumie najlepsze odcinki i nie raz już spotkałem się z opinią, że gdyby obejrzało się tylko pilot oraz wspomniane odcinki, doświadczenie z serialu byłoby najlepsze.



„Elementary” zdecydowanie nie było najlepszym proceduralem jaki przyszło mi oglądać. Pomimo świetnego połączenia komedii z dramatem i całkiem niezłej linii fabularnej nie potrafił mnie przyciągnąć swoimi sprawami. Jest za to idealny do obejrzenia z bliską osobą w wolnym dla Was czasie albo do zjedzenia przy nim kolacji. Dobre aktorstwo i wariactwa głównego bohatera nie uratowały serialu przed wkradającą się nudą, przeciąganiem akcji i paroma mniejszymi błędami. Podsumowując: można obejrzeć, ale na rynku są ciekawsze pozycje.


środa, 10 kwietnia 2013

The Walking Dead - Sezon 3




„Żywe Trupy” opanowały cały świat. Młodzi, starzy, czytelnicy, czy bierni oglądający – nieważne. Liczba fanów rośnie z dnia na dzień, a finały biją kolejne rekordy oglądalności. Serial otrzymał już zamówienie na następny, czwarty już, sezon. Tylko, co z tego, jeśli jego poziom pozostawia wiele do życzenia?

Sezon 3 rozpoczyna się kilka miesięcy po tym jak skończył się poprzedni. Wszystkie przygody na farmie Hershela dobiegły końca, nasi bohaterowie przetrwali zimę i  docierają do historycznego ( dla fanów komiksów) więzienia. Czy w środku znajdą bezpieczeństwo i uczucie spokoju? A może ten eden nie jest do końca taki jak mogłoby się wydawać?
W świecie, w którym martwi jedzą żywych i nie wiadomo komu można ufać, znalezienie azylu graniczy z cudem. Bohaterka poprzednich sezonów Andrea wraz z przyjaciółką Michonne dociera do miasteczka Woodbury, pięknej mieściny rządzonej przez miłego i uczynnego Philipa, pieszczotliwie zwanego Gubernatorem. Wszystko może mieć jednak drugą stronę.



Streszczanie tej fabuły to męka, szczególnie, jeśli nie chce się przesadzić ze spoilerami. Ogólnie rzecz biorąc: w końcu mamy to co na co fani komiksu czekali tak długo. Gubernator, więzienie, świetne dialogi i wartka akcja. Przez pierwszą połowę sezonu nie występuje słowo „nuda”, a odcinki ogląda się jednym tchem, pomimo drobnych wpadek i głupot. Co jednak potoczyło się w głowach scenarzystów i reżyserów, że tą piękną urodę postanowili zepsuć?

Gdy serial powrócił, po długiej przerwie, w lutym jego poziom zaskakująco spadł. Można by pomyśleć, że to wina jednego odcinka. Im dalej w las tym gorzej. Był jeden podskok, ale stworzony w ramach zapychacza (mowa tu odcinku z Michonne, Rickiem i Carlem w roli głównej). Nudą wiało i głupotą. Bohaterowie podróżowali z niebywałą prędkością, zasady moralne kompletnie przestały istnieć, a główna walka między dwoma wrogami nigdy się nie odbyła.



Osobny akapit należy się finałowi sezonu, który w kilku słowach, był tragiczny. Jest to jeden z najgorszych ostatnich epizodów jakie przyszło mi obejrzeć w życiu, a widziałem zakończenie „Alcatraz”, więc wiem co mówię. Przez bite 43 minuty czekałem, aż wydarzy się cokolwiek, co sprawi, że w październiku wrócę do niego z ogromnym zainteresowaniem. Ten moment nie nastąpił, a wręcz przeciwnie. Gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe wybuchnąłem śmiechem.

Dlaczego ten serial jest jaki jest? Nie posiada nic co sprawia, że można go uznać za genialny. Jego poziom skacze z dołu na wyżyny i znowu na samo dno. Jego fabuła nie jest powalająca, ale też nie jest absurdalna. The Walking Dead to zaledwie dobry serial, który posiada imponującą publikę, ale do miana dzieła brakuje mu jeszcze milowych kroków. Modlę się, by one nastały, gdyż połowa seriali tej samej stacji przewyższa go o głowę. 


niedziela, 13 stycznia 2013

"Istne dzieło." - czyli o Revolution


W życiu, a w szczególności w roku 2012 przyszło mi obejrzeć wiele naprawdę tragicznych produkcji serialowych takich jak "Breaking Bad", "Homeland", "The Walking Dead" czy choćby odstraszające jak "American Horror Story: Asylum". Zacząłem tracić wiarę w istnienie jakiegokolwiek dobrego show w tym świecie. Brakowało mi porządnej rozrywki i przejmującej akcji. I wtedy pojawiła się ta cudowna perełka. I nastało "Revolution".

Fabuła tego dzieła jest w pewnym sensie prosta, ale zarazem złożona (zadbał o to wyrafinowany skład scenarzystów). Akcja rozgrywa się w czasach współczesnych, ale z pewną bardzo istotną zmianą. Mianowicie nie ma energii. Cały świat zostaje jej pozbawiony. Baterie, akumulatory, czy zwykłe urządzenia elektryczne stają się bezużyteczne. Wszyscy ludzie są od tej pory zdani tylko na siebie i swoje umiejętności przetrwania. Wątek średnio ciekawy. W końcu kto by chciał oglądać jak tłumy ludzi radzą sobie z przeżyciem w świecie gdzie nic nie działa i muszą walczyć o wszystko, a jednak okazywać litość. Gdzie tam, taką amatorkę mamy już w wspomnianym „The Walking Dead”. Tutaj twórcy poszli o milowy krok dalej. Przenieśli akcję o 15 lat do przodu, gdzie krajem rządzi milicja niejakiego generała Monroe, który ze swoimi chorymi ambicjami chce przejąć nad nim pełną władzę. I teraz dopiero zaczyna się jazda.


W świecie tym żyje się trochę jak w średniowieczu, ale jednak bardziej współczesnym. Mamy broń, ale amunicji jest jak na lekarstwo. Tylko o czym ja tu gadam. Przecież najważniejsi są bohaterowie. I tutaj mam protagonistkę Charlie, której zostaje porwany brat, a ona wraz z wujem, macochą i pewnym nerdem wyrusza na jego ratunek. Przejmująca walka o przetrwanie i ciągłe mijanie się z milicją potrafi przyprawić o niemałe palpitacje serca. Emocje występują na każdym kroku. Jednak to nie wszystko. Jak się okazuje ( i tutaj znowu gromkie brawa dla scenarzystów) komuś po 15 latach przypomniało się, że może trzeba się zająć przywracaniem energii. Tylko że teraz będzie ona jedynie służyć do niecnych celów, takich jak przejęcie władzy. Kto jednak posiada dostateczną wiedzę, bądź przyrządy do wprowadzenia tego w życie? Tego musimy dowiedzieć się już sami.

W tym serialu jest wszystko. Niebywałe aktorstwo, wciągająca i przejmująca historia, jasno nakreśleni i doskonale zagrani bohaterowie, niesamowite cliff-hangery i przede wszystkim genialne wykonanie w tym zachwycające efekty specjalne. Jest to naprawdę praca boskich dłoni, które dokładnie wiedziały co i jak robić, by nie popełnić żadnego błędu po drodze. Podobno nie ma pracy doskonałej, ale temu serialowi naprawdę niewiele do niej brakuje.


Dobrze i w tym momencie kończymy te cudowne wywody i dla odmiany zróbmy coś szalonego: Powiedzmy prawdę. Ten serial to tragedia. Wszystko w nim i wszystko wokół niego jest tragedią. Każda sekunda z nim spędzona jest równie bolesna jak oglądanie śmierci szczeniaczka. To jest istny szajs, który nie wiadomo jakim cudem trafił  do telewizji. Boże jedyny, gdy pomyślę, że w sąsiedztwie wyżej wymienionych seriali coś takiego ma miejsca ( i w dodatku dostaje pełny sezon) to mam ochotę rzucić oglądanie i zostać mnichem na Madagaskarze.

Choćby nie wiem co nie bierzcie tego do rąk. Nie puszczajcie tego, nie kupujcie i nie ściągajcie. Ten serial jest obrazą dla wszystkiego co żyje. Naprawdę ciężko mi uwierzyć, że to jest projekt XXI wieku, a nie jakaś średniowieczna próba przewidzenia przyszłości przez zalane czarownice. Nie potrafię już bardziej wyrazić emocji związanych z tym show. Więcej śmiechu niż przy dobrej komedii, aktorstwo, które da się lepiej zrobić rano przed lustrem, gdy próbujemy się obudzić, a efekty specjalne wyglądają jakby z lat sześćdziesiątych. To jest niesamowite, jak takie coś mogło przejść przez wszystkie zabezpieczenia i dostać się do telewizji publicznej.

Jaki jest powód? Może taki jak mój ( przynajmniej mam taką nadzieję), czyli chęć dobrego śmiechu przy czymś absolutnie słabym. Odkrycie tej niezwykle tępej tajemnicy i zgłębienie tej arcy-durnej fabuły. Spokój w nabijaniu się i pluciu w ekran jedzeniem z ilości nonsensów rzucanych w naszą stronę. Ja się od niego uzależniłem, ale Wy wszyscy póki jeszcze możecie uciekajcie. Jak najdalej.