sobota, 31 marca 2012

"Ludzie stają się coraz głupsi." - czyli o Hanku Moodym



Hank Moody jest bohaterem serialu „Californication”. Jest pisarzem, ojcem, kochankiem, nałogowym palaczem, alkoholikiem, zdziecinniałym inteligentem, erotomanem i posiadaczem czarnego Porsche. Co noc w jego łóżku znajduje się inna kobieta z którą uprawia seks na każdy możliwy sposób, samemu jednak starając się nie przemęczyć. Miłośnik Whisky i trawki, szczególnie po zakończonym pisaniu. Pierwsze wrażenie sprawia, że takiej osoby się unika, a jednak ten bohater stał mi się bliższy niż jakikolwiek inny spotkany w przeszłości.

Przygodę z nim rozpoczynamy w Los Angeles, gdzie w pierwszej scenie widzimy go wraz z pewną blondynką budzącą go w dość oralny sposób. Chwilę później nasz bohater musi uciekać, gdyż chłopak danej damy akurat wrócił do domu. Hank szybko wskakuje do swojego Porsche i rzuca w stronę mężczyzny obraźliwy gest jaśnie wskazujący gdzie u kobiety znajduje się łechtaczka, a następnie odjeżdża. W niedługim czasie poznajemy jego ukochaną o imieniu Karen, której nie może odzyskać, gdyż ona już zdecydowała się na ślub z innym, który w ogóle do niej nie pasuje. Później  spotykamy jego córkę Bekkę, dwunastoletnią „metalówę” uznającą „Biblię Szatana” za książkę edukacyjną. W jego otoczeniu kręci się też pewien niski, łysy i grubawy Charlie Runkle, jego agent i zarazem przyjaciel, posiadający liczne seksualne upodobania, którym nie może sprostać nawet jego żona Marcy, ale za to może pewna sekretarka, która tylko z początku wydaje się być stereotypową blondynką.



Już w pierwszym odcinku widzimy Hanka jako zapijaczonego palacza, śpiącego ze wszystkim co spotka na swojej drodze i praktycznie nie mającym hamulców. Przez cały ten pilotażowy epizod można śmiać się bez końca i padać na ziemię. Do czasu… do czasu ostatniej sceny, gdy dowiadujemy się kim tak naprawdę jest Hank. A jest on po prostu nieszczęśliwym człowiekiem. Jedyna kobieta do której naprawdę coś czuł opuściła go przez to jaki jest, pomimo tego, że wcześniej to akceptowała. Córka jednocześnie kocha go bardziej niż cokolwiek w świecie, ale i nienawidzi bardziej niż Wyznawców Jehowy. Jest rozdarty pomiędzy tym kim chciałby być, a kim jest, a przez to każda rzecz jaką zrobi ostatecznie musi skończyć się porażką.

Hank ma na swoim koncie liczne powieści i opowiadania + jedną tragiczną ekranizację. Sprawiła ona, że bez skrupułów przespał się z żoną reżysera, który zniszczył jego książkę i pobił go w księgarni. W pierwszym sezonie zaczyna również blogować o tym co go otacza i czego nienawidzi. W dużym skrócie: wszystkiego i wszystkich. Jego książka „God Hates Us All” tylko potwierdza regułę, że inni ludzie nie są w ogóle lepsi od niego, ani on nie jest gorszy od nich. Jest kimś, kto został nagrodzony wszystkim czego można zapragnąć: pieniędzmi, miłością i rodziną, a jednak wszystko nie dawało mu radości, bo nie było w pełni takie jak być powinno.

Im akcja posuwa się dalej tym Hank coraz bardziej zbliża się do nieuchronnego upadku. Poznaje nowych ludzi, którzy z początku mogą okazać się wybawieniem, prawdziwym przyjacielem, czy nawet długotrwałym związkiem, jednak już niedługo po tym okazuje się, że nic nie jest takie proste. Pierwsza osoba z którą odważył się zostać rzuca go dla innego, który jest żonaty, książka którą napisał po długim braku weny zostaje przywłaszczona, a jego możliwe, że najbliższy przyjaciel znika z jego życia tak szybko jak się pojawił. Nic co mogło go uratować ze stanu w jakim jest nie podziałało.



Moody. Z angielskiego znaczy po prostu Humorzasty, markotny, czy rozkapryszony. Czy Hank jednak taki jest? On sam raczej nie. Jego życie? Jak najbardziej. Gdy pojawia się szczery uśmiech i szczęście już chwilę później możemy zobaczyć łzy i rozpacz. Przez cały czas można widzieć w nim przystojnego i silnego Casanovę, który nagle może zmienić się w najczulszego i najbardziej niewinnego człowieka na świecie. Najbardziej boli go jednak to, że inni przez niego cierpią. Cierpią potwornie przez błędy, który popełnił teraz lub wiele lat temu. Cierpią przez to jakim jest i jakim pozostanie. Nikomu sam by nie życzył w otoczeniu, takiej osoby jakim jest on sam, a jednak nie potrafi się zmienić. Jak bardzo by chciał, nie potrafi.

Gdy zapytano go kim jest, czy pozerem, czy artystą odpowiedział, że pisarzem. I może to właśnie sprawia, że ten bohater jest mi tak bliski. On spełnił dokładnie te marzenia, który siedzą teraz w mojej głowie. Utożsamiam się z nim, gdyż widzę przyszłego siebie, co jednocześnie cieszy i smuci. Czuję, że może ktoś mnie znajdzie i coś wydam, że znajdę miłość i jednak założę rodzinę, ale czuję też, że wszystko okaże się niczym. Że tak jak on stracę ich, moich ukochanych, a pieniądze kompletnie stracą dla mnie wartość.

Hank nie śpi po prostu z kobietami. On je kocha. Żeby to bardziej ukazać zacytuję jeden z najlepszych moich zdaniem momentów z serialu:

Nigdy nie jestem aż tak zainteresowany,
a i tak mówię kobiecie,
jak bardzo jest piękna, bo to prawda.
Wszystkie jesteście.
Każda na swój sposób.
Zawsze jest coś w każdej z was.
Uśmiech, kształt, sekret.
Kobiety są najbardziej
niesamowitymi stworzeniami.
To praca mojego życia.
Następnego ranka pojawia się kac i
świadomość, że nie jestem tak wolny,
jak mi się poprzedniej nocy zdawało.
I wtedy jej już nie ma,
a mnie prześladuje możliwość,
za którą nie podążyłem.”

Tak smutne, a jednak tak prawdziwe. I tu mam pytanie. Czy po tym wszystkim co napisałem w pierwszych dwóch akapitach, Ty czytelniku, pomyślałbyś, że on mógłby powiedzieć coś takiego? Czy to jest w ogóle możliwe?

Hank Moody. Tak długo omijałem ten serial szerokim łukiem, obawiając się, że zawarty w nim seks, przekleństwa oraz narkotyki i alkohol zbrzydzą mi odbiór. Okazało się jednak, że to właśnie dzięki temu znalazłem jeden z najlepszych seriali mojego życia i bohatera, który na zawsze pozostanie w moim sercu. Hank Moody. Humorzasty, zapijaczony pisarz, który nie może być szczęśliwy nawet gdy jest. Hank Moody, czyli osoba, która jednocześnie jest dla mnie autorytetem, jak i typem człowieka, którym nigdy nie chciałbym się stać. Kogoś takiego nie było i naprawdę nie będzie.


środa, 28 marca 2012

"Dobrze pisać znaczy czynić myśl widzialną" - czyli znowu o pisaniu, rytuałach i minimalnie o Hanku

Mój rytuał pisania jest w różny w zależności od pisanego tekstu i okoliczności występujących obok. Czytałem o różnych ludziach stosujących nagrody po każdym skończonym rozdziale, stronie opowiadania, czy całej strofie. Na mnie nigdy to jednak nie działało. Na mnie działa zupełnie co innego. Wszystkie teksty dostępne na www.wpisyizapisy.bloog.pl

Gdy piszę opowiadania to zwykle muszę być sam w domu, bądź być na nudnej lekcji przepełniony weną. Wtedy powstają jedne z najlepszych moich tekstów. Historia „Myśliwego” jest prosta. Na lekcji wykonałem wszystkie potrzebne ćwiczenia, a pani kochana nauczycielka wyszła i zostawiła nas na pastwę losu. Czułem się wtedy dość dziwnie. Wyciągnąłem kartkę, długopis i zacząłem tworzyć. I tak wyszło krótkie opowiadanie, które ludzie uważają za jeden z „najwybitniejszych” moich tekstów (nie żebym pisał cokolwiek wybitnego, no proszę was). Co innego tyczy się np. „Zbrodni Dextera”. Wena na to opowiadanie wpadła zaraz po skończeniu drugiej książki o przygodach tego sympatycznego zabójcy i wraz z ukończeniem trzeciego sezonu jego historii. Siedząc sam w mieszkaniu i w pokoju, nalałem pełną szklankę Pepsi i spojrzałem na monitor. Włączyłem Worda i spoglądając od czasu do czasu na podobiznę znajdującą się na książce zacząłem tworzyć osobne opowiadanie, który mogło by się znaleźć gdzieś pomiędzy tym wszystkim. Czy jest dobre? No cóż, nie mnie oceniać.

Gdy piszę książkę to zwykle potrzebuję wolnego czasu. Nie może to być tydzień roboczy, bo w mojej głowie albo krąży szkoła, albo zdarzenia które w niej nastąpiły, przez co nie mogę się skupić. Zupełnie. Nie raz się zdarzyło, że podczas streszczania morderstwa nagle na ekranie wyświetlił się napis „ A sprawdzian z biologii będzie czwartek”.
Gdy dostaję spokój to można pisać. Żadnej muzyki, żadnego jedzenia ( ewentualna przegryzka w postaci jabłka, bądź pomarańczy) i coś energetycznego do picia (najlepiej, wiem niezdrowa, Pepsi). Wtedy mogę tworzyć. Ludzie czekają na wolne, żeby gdzieś wyjechać, odpocząć od nauki, albo po prostu pospać dłużej. Ja czekam, żeby w końcu stworzyć coś naprawdę sensownego.

Gdy piszę notkę na tegoż bloga to sprawa jest prosta. Siadam godziną jeszcze nie nocną, ale już zbliżającą się do wieczora, włączam jakąś muzykę i Worda, a następnie kładę głowę na biurku. Palce spoczywają na klawiaturze. I nagle przychodzi moment. Zaczynam pisać i kończę na drugiej stronie, jakiś czas później. Muzyka uderza, a ja tylko stukam. Czasami zajrzy Mama i pyta co tak walę, a ja odpowiadam „Mamo tu się sztuka tworzy”, wcale tak nie myśląc.

Hank Moody kończąc kolejne dzieło pił whisky i palił trawkę. Radosny zwyciężał na przeciwnościami. Ja jeszcze takie uczucia nie doświadczyłem. Potwornie marzę, żeby skończyć tą „powieść” i w końcu gdzieś dalej zajść. Kocham to co robię i chcę robić tego więcej dla większej ilości ludzi. Bo jak się coś kocha, to nie można tego zaniedbać i o tym pamiętajcie. Amen.

wtorek, 27 marca 2012

Rzeczy, które kocham, część II - czyli o Gamingu i mojej historii



Gaming – żeby było zrozumiale chodzi o gry wideo. Gaming jak sama czynność grania, ale też inne sprawy z nim związane takie jak recenzje, zapowiedzi, czy ogólne śledzenie tego co się w tym świecie dzieje.

Moja historia z Gamingiem zaczęła się ok. roku 1998, bądź 1999, gdy pod moją małą rączkę dostała się myszka i klawiatura. Do dziś nie mogę sobie przypomnieć jak nazywała się moja pierwsza gra, ani też jaka ona była. Później mała przygoda z grami Buble, trochę Rollecoaster Tycoon ( na którego ostatnio mam potworną chcicę), później odrobina pierwszego Virtua Fighter i Fighting Force, ale jako dziecko najwięcej czasu spędziłem przy HUGO. Oj te pierwsze programy i gry to było coś.

Mijały lata, a działo się dużo. Moi kuzyni pozwolili mi zakosztować gier z serii Gwiezdnych Wojen. Ach jaki miodny był mój pierwszy lot X-Wingiem, czy moje pierwsze potyczki jako Kyle Katarn w Jedi Outcast. Ach te wspomnienia.

Wiele pozycji w mojej kolekcji się jeszcze przewinęło. Dużo gier internetowych i przeglądarkowych takich jak OGame, Plemiona, BiteFight i tłumy innych, których już nawet nie pamiętam. Później miałem długi epizod z Poin’t n’clickami takimi jak genialny Atlantis (I,II i III), epicka i wzruszająca Syberia (Obie części), czy The Longest Journey, który nie udało mi się skończyć przez bug występujący podczas przesuwania pasów posągów (dwóm pierwszym poświęcone będę osobne teksty).

Następnie przez moje łapeczki przewinęły się strategie i RPG. Na mojej półeczce pojawiły się ukochane Celtic Kings ( przegrane 45 godziny i statystyki z Nieba, ale kampania dalej nie ukończona), SpellForce ( odpadłem po budowaniu po raz siódmy tej samej wioski), Polanie, Warcraft II, Zeus: Pan Olimpu ( moja ukochana, jak jej kolejna część), Saga: Gniew Wikingów ( niewybitna, ale moja pierwsza strategia), aż w końcu Gothic, którego prawdę mówiąc skończyłem dwa tygodnie temu. Godziny spędzone przy tworzeniu bohaterów i miejsc do życia we wszystkich pozycjach dawały mi masę satysfakcji, której dzisiaj potwornie mi brakuje.

W międzyczasie w moje oczy gdzieś w sklepie, zupełnie przypadkowo, wpadła gra „Fahrenheit”. Coś we mnie drgnęło na sam widok pudełka ( do dziś zachowane w idealnym stanie). Mężczyzna z zakrwawionymi rękoma, a wokół niego słowa pokroju „morderca” „grzech” i inne. Wziąłem gierkę w łapki i nie patrząc na tył zakupiłem. W domu, gdy została zainstalowana odkryłem niewiarygodny zakup jakiego dokonałem. Nie licząc dość lipnych końcówek, gra jest doskonała. Pierwszy raz tak bardzo zżyłem się z bohaterem i zdarzeniami w których brał udział. Coś niesamowitego. Jest to też chyba jedyna gra, którą skończyłem na wszystkie możliwe sposoby, odkrywając każde możliwe zakończenie i kupując wszystko co można. I nie żałuję tych godzin.



Dzięki mojemu kumplowi udało mi się siebie wprowadzić w cudowny świat strzelanek: FPS i TPS. Nie licząc oglądanie dawnych starć Quake’a, czy Doom’a, moją pierwszą grą zawierającą użyteczną broń palną było GTA, dokładniej dwójka. Nie spędziłem z nią długo, ale później przyszło 3D i cudowna trójeczka. Oj, długo mi to zajęło, ale doszedłem do końca i z wielką satysfakcją zestrzeliłem finalny helikopter. Następnie w moje ręce wpadła, do dziś moim zdaniem najlepsza część GTA i jedna z moich ulubionych gier, Vice City. Od pierwszej chwili byłem tą grą oczarowany. Cudowne „Hawaje”, doskonały soundtrack i przegenialna obsada w postaci Ray Liotty, czy William’a Fitchner’a ( znany ze „Skazanego na Śmierć” jako Mahone). Jednym tchem przeszedłem całą kampanię przez którą zarwałem sporo nauki i opuściłem wiele zadań domowych, ale jednak było warto. Ostatecznie moją przygodę skończyłem z licznikiem 75.7 %. Później dostałem Trylogię w której tylko po raz kolejny ukończyłem trójeczkę, tym razem w kilkoma modyfikacjami, San Andreas, który pomimo niesamowitych możliwości nie przypadło mi do gustu przez ciągły klimat rapu, czarnoskórych i ciągłego przeklinania i gadania o dragach, następnie dwie części Stories na PSP ukończone ze smakiem po dwa razy, Chinatown Wars również na PSP uważane przeze mnie za dobrą grę, ale nie jako część GTA. Gdy zainwestowałem w końcu w Xboxa 360 przyszła CZWÓRECZKA, która bardziej mnie zanudziła niż rozbawiła. Serio, jedna z niewielu gier, przy której podczas strzelaniny ziewałem.

Dopiero właśnie z przybyciem GTA IV rozpoczęła się moja właściwa przygoda z grami. Dwie części Call Of Duty nastawione na czystą rozwałkę, UFC dzięki któremu pokochałem MMA, Saboteur, Prototype, aż w końcu „Alan Wake”. Genialna gra o pisarzu bez weny, niosąca uczucia niczym z „Twin Peaks”, czy „Archiwum X” jako pierwsza gra przestraszyła mnie niewiarygodnie, ale również dzięki niej poznałem swój ulubiony zespół „Poets Of The Fall”.

W międzyczasie na PC ruszyła kolejna część Mount&Blade, a konkretnie Warband. Zakupiona przeze mnie w Media Expercie i uruchomiona pozostaje jedną z najlepszych gier mojego życia i pozycją w której spędziłem najwięcej czasu, bo dokładnie 147 godzin. Wiem, masakra.

Przyszła zmiana na PS3 i doświadczyłem kolejnych epickości w postaci ukochanego Uncharted 2, czy świetnego Killzone 3. Niestety jakieś pół roku temu padł mi układ graficzny i do teraz pozostaję bez konsoli. Bez konsoli i bez porządnego Gamingu.



Czas taki został jednak spożytkowany w inny sposób. Rozpocząłem przygodę w MineCrafcie, który początkowo kręcił mnie jak co innego, a teraz najwyżej dwa razy na tydzień usiądę na godzinkę, by pokopać trochę. Nadrobiłem za to Gothica za co jestem potwornie z siebie dumny, bo było to nie lada wyzwanie. Bez kodów, bez pomocy, czysta zabawa to wam powiem.

A co teraz? Teraz śledzę to co w tym świecie się dzieje. Oglądam Rocka i Roja, bo to najlepszy duet polskich Gamerów i ogólnie jest w porządku. Na święta spodziewam się powrotu ukochanego sprzętu, a przygodę na powrót rozpocznę ze Skyrimem, który marzy mi się już od dawna. Mam nadzieję, że nie przesadziłem, ale szczerze mówiąc oryginalnie ten teksty wyszedł na jakieś pięć stron, więc specjalnie powycinałem moją historię konsolową, pośrednie i tragiczne pozycje i inne pierdółki. Tak, czy siak to jest moja historia z Gaming, drugą z kolei rzeczą kochaną przeze mnie najbardziej.



niedziela, 25 marca 2012

"Nie jestem artystą, nie jestem pozerem... jestem pisarzem" - czyli trochę o Hanku i dużo o pisaniu


Dzisiaj może być znów chaotycznie, bo nie wiem o czym pisać, więc zobaczymy co wyjdzie. Oglądając „Californication”, grając w „Alan Wake” zastanawiam się, czy każdy pisarz kończy tak jak oni. Zagubiony, inny i bez weny. Gdy ostatnie dzieło zostaje gwoździem do trumny, a wszelkie próby kończą się beznadziejnymi włosami przedszkolaka. Czy taka jest moja przyszłość?

Kocham pisać, bo to sprawia mi przyjemność. Możliwość przelania myśli na papier, bądź ekran jest czymś cudownym. Daje wolność i przynajmniej częściowy odpoczynek dla głowy. Bardzo chciałbym by moja przyszłość była związana z pisaniem, ale to jest tragicznie niepewny zawód, szczególnie w tym lekko porytym kraju. Boję się, że to jednak nie ma sensu. Już to widzę. Przychodzi genialny pomysł, siadam piszę trzy rozdziały i słyszę od innych, że są świetne. Później z dnia na dzień przestaję i w końcu zatrzymuję się w miejscu. Uruchamiam Worda i gapię się w ostatni rozdział jak gdyby miałby mi przynieść odpowiedź. Wiem dokładnie co ma się dziać dalej, ba nawet wiem jak to napisać, jednak nic nie wychodzi. Hank palił i się zmuszał, ja nie mogę bo rano muszę wstać do szkoły. Nie mogę nawet zarwać nocy na pisanie, bo już gdzieś indziej dostanę po zadzie.

Rytuał zakończonego tekstu u mnie praktycznie nie istnieje, bo nie licząc notek, opowiadań i jednej ( nazwijmy to) powieści. Gdy kończę to zwykle po prostu wyłączam komputer, czy zamykam zeszyt i wychodzę. Wychodzę z pokoju, coś jem, a później wracam. Sam nie wiem czego mi brakuje. Co musi się stać, żebym znowu zaczął pisać tak jak to lubię? Lubię… kocham. Czuję się wtedy taki spełniony, a na mojej twarzy gości prawdziwie szczery uśmiech. Ludzie mówią, że miłość jest najlepszą weną, ale ja za cholerę tego znaleźć nie mogę. Pesio…

Gdy moja Mama przeczytała moją książkę, poprawiła błędy i stwierdziła „jest okey”. Podziękowałem za korektę, opinię i wróciłem do pisania. Ciągle jednak w głowie brzmiało to denerwujące, dwa razy powtórzone „okey”. Może to to sprawiło, że spadłem w tej powieści, bo ktoś bardzo mi bliski nie docenił tego dość dobrze. Później zacząłem tracić perspektywy przyszłości. Zwątpienie w zawód reżysera skończyło się kompletnym porzuceniem i co za tym idzie pozostawieniem na nic kilku przeczytanych książek na ten temat. Później pojawiało się perspektywa scenariuszy, co dalej jest dla mnie możliwością, ale skoro książki nie mogę naskrobać to co dopiero kwestie dla aktorów. Poza tym w cholerę w tym zasad.

Nauka nie ma nic do tego. A może ma? Może właśnie ma. Może to, że wolę momentami spojrzeć w zeszyt z polskiego, a nie zastanowić się nad dalszym przebiegiem, mnie powstrzymuje? To, że rano trzeba do szkoły, to że trzeba tam przeżyć, umieć odpowiedzieć, zrobić zadanie i zdać sobie sprawę, że zmarnowałem kilkanaście dni swojego życia na pierdoły, który na nic się nie przydadzą. Cudowna chemia, fizyka, czy biologia bez której naprawdę nie mogę sobie wyobrazić życia ( jakby ktoś nie załapał jest to sarkazm, czasami tak trudno utrzymać tutaj Ton).

Ostatni akapit kończący znowu dość chaotyczny tekst. Czekam tylko na wolne, aby móc w spokoju wstać, zjeść śniadanie, umyć się, usiąść przed komputerem i po prostu pisać. Od rana do nocy pisać bez przerwy. Poprosić rodziców i siostrę o nie przeszkadzanie, licząc na brak krzyku i wywodów o spędzaniu czasu z rodziną. A na koniec ubrać się jak będzie trzeba, włożyć słuchawki i wyjść na spacer. Albo lepiej pobiegać. Nie, jednak wolę spacer. Chociaż zawsze fajniej z kimś… ale już pierniczę. Dobranoc…

sobota, 24 marca 2012

"Tęsknię..." - czyli o wspomnieniach, miłości, związkach, pieniądzach i FaceBooku

Wspominamy przeszłość. Czasami jest w naszej głowie częściej niż teraźniejszość. Czy to źle? To zależy. Zależy od tego jak bardzo przysłania nam to co widzimy, co czujemy. Od czasu do czasu nachodzi nas coś, czego nie było wcześniej, a my tylko zastanawiamy się, czy  to przypadek,  a może o czymś zapomniałem. Myślenie o przeszłości…

Pieniądze. One bardzo często pojawiają się w naszej głowie. Kiedyś było więcej, a może kiedyś było mniej. A może inaczej na to patrzyliśmy? Pamiętne czasy, gdy małe zabawki były wszystkim, a dzisiaj chwytam jedną i nie rozumiem co mnie w niej tak bawiło. Moje ukochane zabawki leżą zaniedbane, a inne przejęła moja siostra. Ktoś wrócił do pracy i teraz znowu ma być wszystko w porządku. Może w końcu dostanę jakiś wymarzony prezent, może w końcu dostanę jakąś niespodziankę. Wiem jakie to samolubne, ale po prostu strasznie tęsknię za choć minimalnym rozpieszczeniem. To chyba nie jest złe, prawda?

Miejsce zamieszkania. Są ludzie, którzy całe życie znajdują się w jednym miejscu, ale są też tacy którzy nawet nie są pełnoletni, a mieszkań, czy domów mieli więcej niż małe dziecko policzy. W moim przypadku było to osiem. Magiczna liczba osiem sugerująca osiem różnych miejsc, różnych mieszkań i różnych wspomnień. Od tych kompletnie zapomnianych i stuprocentowo roześmianych do tych pamiętanych za dobrze, które spowodowały zbyt szybkie dorastanie. Gdy usłyszałem o mojej wyprowadzce nie mogłem się pozbierać. Spodziewałem się niespodzianki i taką też dostałem. Chodziłem po pokoju przez pół nocy, siadałem w kącie i oglądałem wszystko wokół. Wspomnienie wracały i do dziś wracają. Wrzaski przy grach, pierwsze domowe ćwiczenia, płacze przy książce, treningi do Mam Talent, czy złapanie dziewczyny za rękę i przytulenie jej. Wszystko zaczęło być takie nieszczęśliwe, pomimo tego jakie piękne były te wspomnienia. Wyszedłem na zewnątrz i mogłem biegać na własnym podwórku. Kosić trawę traktorkiem i iść do lasu. Jeździć rowerem i spotykać się z kumplem. A teraz? Środek miasta, który kocham, ale nie ukrywając, żyję w zamknięciu.

Miłość. Kto z nas nie myślał o miłości? A kto jej nie wspominał? Kogo nie bolały stare rany? Kiedyś wszystko było takie logiczne, a dzisiaj wydaje się być chore. Podczas gdy byłem związku myślałem, że robię wszystko dobrze i sprawiam, że druga osoba jest szczęśliwa. Teraz, gdy o tym myślę zdaję sobie sprawę, że mogłem być okropnym utrapieniem i przekleństwem. Sam nie wiem, czy chcę znać odpowiedź na to jaki byłem. Bolą mnie te wspomnienia wspólnych spacerów, przywitań i pocałunków. Ostatnio śniło mi się jak szedłem przez miasto, a ono zniknęło i pośrodku niczego stała Ona. Obudziłem się jak z koszmaru pomimo, że byłem o krok od świadomości.
Wracając przez miasto widzę wszystkie miejsca, które przyszło nam odwiedzać. Ławki w parku, przystanki, czy pizzerię. Niekiedy pozostawione krótko, a inne na bardzo długo. Nie mogę kłamać i powiedzieć, że nie tęsknię. Błędy moich decyzji dopadły mnie bardzo późno i wtedy napłynęły też wspomnienia pomyłek. Czy jednak naprawdę byłem taki zły?

FaceBook to syf, bo sprowadza wszystkie te wspomnienia z powrotem. Dostaję zaproszenie z lat, których nienawidzę i od razu je odrzucam, przypominając sobie złe czasy. Jednak gdy pojawia się osoba, która jako jedyna zapewniała mi uśmiech, zostaje zaakceptowana i dodana do znajomych, ale jak się okazuje tylko po to, aby odkryć, że jest zupełnie innym człowiekiem. Jak każdy, ale niektóre rzeczy nie powinny się zmieniać. Człowiek uśmiechnięty i zadowolony z własnej głupoty zmienia się w zmorę policji i służ prawa. Przyjaciele kiedyś znani, nagle stają się wrogami, a nam pozostają jedynie wspomnienia.

Zdarzyło mi się kilka razy przeczytać o nagłym płaczu przed snem. Przeczytać i doświadczyć. Gdy mózg powoli się wyłączył, a przed oczyma pozostawiał obraz uśmiech bliskiej osoby z jednego oka zaczęły spływać łzy. Sen nagle zaczął odchodzić. Przewracam się na drugi bok i staram się przestać o tym myśleć, ale po prostu nie wychodzi. Spływa kolejna, a ja wstaję i siadam na krześle. Wtedy wiem, że moje problemy dopiero się pojawiają, a to tu teraz jest tylko złym przedsnem (nowe słowo, wiem).

Mam nadzieję, że jakoś to wyszło. Czasami po prostu nie mogę napisać nic innego jak to co czuję, to co we mnie siedzi. Codziennie siedzi we mnie jakiś tekst, który błaga o wyjście. Czasami jest on o piosence, a czasami o tym jak bardzo spieprzyłem największy dar, o który starałem się tak długo. Chciałbym tylko usłyszeć, że nie było tak źle i nie przesadzałem. Będę jednak szczery. Osoba od której chciałbym to usłyszeć pewnie tego nie czyta i nigdy nie zrobi, a ja jej tego nie wyślę. Kiepski finał chaotycznego tekstu…

piątek, 23 marca 2012

"I nie opuszczę Cię, aż do śmierci" - czyli o małżeństwie, weselu i dzieciach

Czas poruszyć temat trudny i może trochę nie odpowiedni dla mnie. Mianowicie małżeństwo i to co z nim związane. Łaskawie proszę o niezjechanie mnie za to co napiszę, bo sam jeszcze nie wiem co z tego wyjdzie.

Od dziecka w moich oczach widziałem obrazy cudownych związków. Czy to rodzice, czy dziadkowie, czy wujostwo zawsze wydawali się zgodni i szczęśliwi. Mając jakieś 5 lat zawsze mówiłem rodzicom, że wezmę ślub przed 21 rokiem życia, a oni zawsze odpowiadali „Nie wiadomo”. Wtedy tego nie rozumiałem, kto by rozumiał. Lata zaczęły mijać. Z każdym rokiem działy się coraz dziwniejsze rzeczy.



Na początku zacząłem zauważać kłótnie. Wszędzie. W każdym związku ludzie się kłócili, czasami warczeli na siebie. Z alkoholem, bez alkoholu, o pieniądze, o ich brak, o wszystko. Nocując u rodziny słyszałem ciche rozmowy i przeklinania na temat domniemanej zdrady. Następnego ranka wszystko jednak wracało do normy, a przynajmniej sprawiało takie wrażenie. Rozpocząłem bardziej wnikliwe obserwacje. Przed moimi oczyma ukazywał się obraz czegoś co w dzieciństwie nawet nie przyszło mi do głowy. Braku szczęścia.

Niektórzy widzą księżniczki i księcia na białym koniu. Niektórzy nie robią sobie nadziei. Duża jednak większość myśli o małżeństwie. Chce to i chce tamto. Kiedyś słysząc „małżeństwo” widziałem uśmiechy, pocałunki i czystą radość. Teraz widzę krzyk, zdenerwowanie, niespełnione ambicje i nieszczęście. Nie wszędzie, nie u wszystkich nie zrozumcie mnie źle. Czasami po prostu za dużo słyszę i zdaję sobie sprawę ile rzeczy mogło zostać dokonanych, gdyby nie ta zrąbana mała rzecz zwana miłością.

Prowadząc rozmowy i oglądając różnego rodzaju drzewa genealogiczne byłem zszokowany, gdy dowiedziałem się o karierze koszykarskiej jednego członka mojej rodziny porzuconej przez chęć wzięcia ślubu. Ambicje zostania prawnikiem pogrzebane przez męża. Marzenie o domku w mieście zniszczone przez tradycje rodzinne i utrzymanie pola. To jest pierwszy punkt mojej odmowy na ten status społeczny.



Wspomnieć chcę też o weselu. Nie macie pojęcia jakby wyglądało moje wesele, więc trochę to przybliżę. Żadnego zespołu a la „biesiadne rządzi”, czy disco polo, tylko zespół potrafiący zagrać wszystko i potrafiący chociaż mówić po angielsku bez wyplucia połowy zębów. Zero alkoholu nie licząc szampana ( SZAMPANA, nie wina musującego) i symbolicznej lampki wina. Menu wybrane konkretnie: bez żadnych gulaszy, strogonovów i Bóg wie jeszcze czego, ale porządne dania, które będą lubiane i kochane przez moją przyszłą żonę i mnie, a nie przez tłum. Zabawy weselne w sumie zostaną te same z małymi poprawkami, bo to akurat jedyna część, która świetnie działa. Kończąc stwierdzę, że zdaję sobie sprawę ile coś takiego może kosztować, ale jeśli jednak zdecyduję się wziąć ślub zacznę oszczędzać od razu. Może na 60-tkę będzie prezent.

Teraz przejdźmy do dzieci. Para powinna zdecydować się na dziecko ( w dzisiejszych czasach panuje takie przekonanie), no i decyduje się, jeśli wszystko jest dobrze jest sobie ciąża, kobieta rodzi od godziny do półtorej dnia może dłużej ( moja Mama „wypychała” takie grzdyla jak ja 22 godziny), a potem trzeba je wychować. No i tu jest znowu problem. Albo wychowanie zostaje odpuszczone i dziecko staje się niesłuchającym, rozwydrzonym bachorem, albo zostaje rozpieszczone i staje się „najlepsze ze wszystkich i przy okazji najmądrzejsze”, albo też wychowanie się udaje. Czasami w mniejszej lub większej części.

Z wiekiem zaczęły mi się przypominać rzeczy. To jak ja byłem wychowany. Kary, wrzaski i klapsy sprawiły, że zostałem człowiekiem takim jakim jestem i nie zrozumcie mnie źle, moi rodzice odwalili kawał dobrej roboty. Chodzi jednak o to, że ja bym nie potrafił. Czuję, że albo przegiąłbym w jedną, albo w drugą stronę. Bardzo często to widzę w rozmowach z moją siostrą. Albo ją tulę, biorę na kolana, pomagam we wszystkim, a czasem denerwuje mnie bardziej niż sto diabłów i już czuję się jak wychowawca. Nie chcę tego, że gdyby naprawdę to się stało, to również bym się tak zachowywał. A może to właśnie o to chodzi?



Bardzo często słyszę o małżeństwach. O tym jak to ludzie je biorą z obowiązku, z tradycji, z tego że chcą. A co jeśli ktoś nie chce? Co jeśli ktoś chce wybić się z szeregu i nie wziąć ślubu? Albo zostaje zjechany, albo odrzucony i później musi żyć w społeczeństwie, gdzie ludzie się tym nie przejmują. Ja mam jednak gorzej i z góry decyzja została podjęta przeze mnie. Moi rodzice mają tylko dwójkę dzieci: syna i córkę. Córka wyjdzie za mąż i zmieni nazwisko ( ewentualnie dwuczłonowe, ale dajcie spokój). Syn nie bierze ślubu i nie ma potomka. I co wtedy się dzieje? Ród mojej rodziny upada. Tak, bo nazwisko mojej rodziny ze strony mojego dziadka staje na mnie. I co ja mam teraz zrobić dzierżąc takie brzemię?

Powiem teraz szczerze i krytycznie dla samego siebie. Znajduję sobie coraz więcej powodów, żeby zmusić się do tego i zmienić zdanie, ale to po prostu nie idzie. Albo to przyjdzie z czasem, albo nie przyjdzie w ogóle. Nie chcę rezygnować z marzeń i nie chcę nikogo do tego zmuszać. Nie chcę wrzeszczeć i bić mojego dziecka po tyłku. Nie chcę tańczyć do „Jesteś Szalona” z moją ukochaną ubraną w białą suknię. Czy jestem inny? Czy naprawdę to jest takie dziwne, czy może przesadzam?

Pomóżcie mi z odpowiedziami na te pytania, błagam.

czwartek, 22 marca 2012

"Życie rzadko jest sprawiedliwe. Bóg nie rozdziela nieszczęść równo." - czyli o Harlanie Cobenie



Moja przygoda z tym autorem rozpoczęła się dawno temu. Byłem wtedy w szóstej klasie podstawówki i wypożyczyłem, zdecydowanie zbyt mocną jak na mój ówczesny wiek, powieść. Mowa tu o „Bez Pożegnania”. Pomimo, że nie powinienem był jej czytać, zrobiłem to i dzięki temu do dziś moje życie jest inne.

Harlan Coben urodził się 4 stycznia 1964 w Newark. Jest on autorem powieści kryminalnych i thrillerów, które wydawane są w wielu krajach. O tym, że chce pisać uświadomił sobie dopiero na ostatnim roku pobytu w college. Jako jedyny z współczesnych pisarzy otrzymał trzy najbardziej prestiżowe nagrody przyznawane w kategorii powieści kryminalnych, a są to: Anthony Award, Shamus Award i najważniejsza Edgar Award. To chyba już jest mała rekomendacja.

Jego styl jest niezwykły. Z początku zaczyna się spokojnie i odrobinę nudnawo, by po chwili wrzucić nas w sam środek akcji. Z każdym słowem inny obraz pojawia nam się przed oczami, a wszystko to co jest tam opisane widzimy naprawdę. Każde zdanie bardziej przybliża nas do wyobrażenia zaistniałej sytuacji. Prowadzi nas za rączkę, gdy nieświadomy niczego bohater (bądź bohaterka) powoli odkrywa kolejne elementy układanki. W końcu zakończenie, które zawsze jest zaskakujące i niezwykle przemyślane. Gdy widzimy ostatnie zdanie i zamykamy książkę czujemy się jakbyśmy właśnie stracili przyjaciela.



Jakieś trzy lata temu postanowiłem zdobyć wszystkie jego powieści. Do teraz posiadam je, trudem zdobyte, prawie wszystkie świecące na mojej półeczce. Czasami podchodzę bliżej i po prostu spoglądam na nie. Z jedną wiążą się wspomnienia podróży nad morze, inna przypomina o nagłej kilku godzinnej awarii prądu, a jeszcze inna o opuszczonej lekcji angielskiego przesiedzianej w czytelni nad tą właśnie powieścią.

Trudno mnie do czegoś wciągnąć, ale jeśli już się uda to nie da się mnie wyciągnąć. Dlatego gdy zaczynam czytać przewracam jedną kartkę, drugą, czasami trzecią. Następnego znowu nie więcej i kolejnego też. Potem książka leży, tydzień, drugi, czasami miesiąc, czasami dwa, aż w końcu usiądę i skończę ją w jedno popołudnie. Chwilę po tym jak okładka opada na ostatnią kartkę moje serce bije szybciej niż po biegu, a ja prawie płaczę myśląc o genialności, która nastąpiła przed moimi oczyma.

Przy tym chciałbym jeszcze wspomnieć o pewnym ciekawym zbiorze wydanym w 2007 roku przez tego autora o tytule „Aż śmierć nas rozłączy”, w którym zawarte są opowiadania 19 różnych twórców powieści kryminalnych takich jak wspomniany Harlan Coben, Jeff Abbott, Lee Child, czy R.L. Stine. Tematem jest śmierć i to jak może nastąpić. Mamy różnych bohaterów, różne realia i różne zdarzenia. W moim przypadku zbiór ten niesamowicie zadziałał na psychikę. Do dziś ( a zakupiłem go po wielu, naprawdę wielu trudach, w kieszonkowej biblioteczce w 2009 roku) nie przeczytałem ich wszystkich. Przekleństwo zbyt szybkiego przywiązywania się do bohaterów. Zbyt prędko się to wszystko skończyło.



Ostatkami chciałbym wspomnieć o pewnej irytującej kwestii. Kwestii wydawców polskich. Ten jeden zdziczały i niezwykle chciwy tłum ludzi zrobił taki fajny mik: dwie pierwsze powieści Harlana wypuszczone na rynek kolejno w 1990 i 1991 roku nie zostały wydane w Polsce. Do czasu. Do roku 2010 w cenie 40 paru złotych. Teraz ich cena wacha się od 25-39 zł, co i tak jest małą anomalią. Mamy płacić dokładnie tyle samo za kompletnie nowe powieści co za dwudziestą letnią spóźnioną w wydruku polskim książkę? Witamy w Polsce…

Słowem końcowym chciałbym naprawdę polecić tego autora, szczególnie fanom powieści kryminalnych i thrillerów. Zdaję sobie sprawę, że nie napisałem wielu kwestii takich jak przygody Myrona Boltaira, czy powtarzających się motywach, ale zostawiam je na inny tekst, więc się nie martwcie. Szczerze polecam, bo jest co poczytać.

"Rzeczywistość i prawda zawsze muszą ustąpić przed bożkami publicznego wizerunku i dobrze brzmiących wypowiedzi."

Prywata: Nie uznaję tych nowych okładek...

środa, 21 marca 2012

"I hate Kentucky, I grew up there" - czyli o muzyce Country



Country. Jest to muzyka albo zapomniana, albo nie lubiana. W tym wpisie nikogo nie zmuszam, nikomu nie polecam (z małym wyjątkiem). Po prostu powiem czemu kocham Country. Zacznę od tekstu napisanego przeze mnie rok temu.

„Słucham Country. Tego połączenia skrzypiec z gitarą. Tego rytmu z Dzikiego Zachodu. Słucham Country, bo ono rządzi. Ono i rodeo. Country to muzyka sprzed lat, ale i z przyszłości. Do tego nie trzeba talentu, czy geniuszu. Wystarczy wziąć gitarę i cieszyć się jej dźwiękiem. To jest Country. To jest życie. Czy to na wsi z krowami, czy w starej kopalni i tak rządzi Country. Rytmy wprost z Kentucky. Kocham je. Tą lekkość i ten ciężar. Szybkie ruchy i ślamazarne słowa. Kocham Country. Za te teksty, za to „Whiskey”, za to „Harlan”, za tego Brada, Kocham Country. Ono nigdy nie zaginie. Jego legenda żyje od wieków i żyć dalej będzie. Dopóki mamy Dziki Zachów i nielegalnych imigrantów, dalej żyć będzie. Kocham Country, bo to inne życie w naszym życiu. Cicha, czy głośna gitara, klasyczna czy akustyczne, to jest Country i ono żyje w nas. Ty żyj metalem, noś łańcuchy. Ja żyję Country i nie potrzebuję nic. Stary kapelusz i już jestem nim. Kowbojem, czy farmerem. Nie ważne. Ważne, że to Country. Country i moje życie.”

Tak wiem, jakież to słodkie. Lepiej zdefiniować nigdy nie potrafiłem. Moja przygoda rozpoczęła się przypadkiem, gdy obejrzałem pierwszy odcinek serialu „Justified” (POLECAM). Tam usłyszałem ciche brzdąkanie banjo i od razu się zauroczyłem. Prawdziwa miłość pojawiła się jednak dopiero w ostatnim odcinku, gdzie pojawił się utwór „You’ll never leave Harlan Alive”, który oczarował mnie całym sobą i do dziś jest moim ulubionym (wideo poniżej).



Minęło sporo czasu zanim jednak zająłem się Country poważnie. Mała przygoda z modern country, który dla mnie okazał się porażką i moim skromnym zdaniem tym właśnie jest, ale o gustach się nie dyskutuje. Jednego dnia zaglądnąłem do zakładki Muzyka -> Country i usłyszałem „Chicken Fried” zespołu Zac Brown Band. I wtedy miłość wróciła. Ich album przesłuchałem dziesiątki razy, cały czas ekscytując się jak dziecko.

Ponownie nastąpiła chwila przerwy, która zostaje nadrobiona przez jednego z moich ulubionych artystów Brada Paisleya. Gdy na mój telefon dostały się jego albumy to Country już nigdy nie wyleciało mi z głowy. Mogłem próbować rapu, hip-hopu, metalu, rocka, czy Bóg wie jeszcze czego, ale to Country siedziało mi w sercu. To ono brzmiało rytmem Dzikiego Zachodu pozwalając mi inaczej patrzeć na życie. Zróżnicowanie jego utworów dawało niesamowity pogląd na otaczający mnie świat. Raz zwykła piosenka o tym jak wsie są piękne. Innym niezwykle smutna o porzuceniu i Whiskey ( „Whiskey Lullaby”), a jeszcze innym piosenka o zabawie w wodzie („Water”). Brad poruszył moje serce wszystkim co robił. Prostymi teledyskami, które bawiły, smuciły, albo wszystko na raz. Wystąpieniem przed Barrackiem Obamą ze słowami „Pan będzie pierwszym prezydentem, którego zapamiętają moje dzieci” ( zaśpiewał wtedy „Welcome to the Future”). Zachwycił mnie wszystkim.



Country przez wielu uznawane jest za muzykę niszową, bądź pospolicie wsiową. Jak fan mówię „okey” i macham ręką siedząc na mechanicznym byku. To nie jest źle, że tak przyjemny i niezwykle czuły gatunek jest znienawidzony przez wiele grup ludzi. Że za lekki, że za głupi, że za nudny, że za taki i wsiaki (dosłownie). Country jest tym typem, który albo się kocha, albo się nienawidzi. Ja pokochałem od pierwszego usłyszenia, ale jednak była to miłość narastająca z czasem. Moje serce poruszyły skrzypce, banjo i oryginalne brzmienie, słodkie teksty, mądre cytaty i wariactwa z bykami.

Jak mówiłem nikogo nie zmuszam, ani nie obrażam. Możesz się przyłączyć, zapytać i porozmawiać, albo po prostu się nie przejąć. Tak czy siak, Country to dobry gatunek muzyki ( przynajmniej dla mnie) i na pewno jeszcze długo ze mną zostanie.


Prywata: Pierwsze wagary…


wtorek, 20 marca 2012

Rzeczy, które kocham, część I - czyli o pisaniu, początkach i wenie

Pisząc tutaj wyrażam swoje zdanie i wszystko co piszę trzeba czytać dokładnie, bo może zostać źle odebrane. Lubię dyskutować, ale nie lubię się kłócić przez błędnie odczytane, bądź zrozumiane kwestie. Słowem wstępu przechodzimy do dania głównego.

Mieliście taki dzień w którym wszystko idzie dobrze, układa się dobrze, jest on interesujący, ciekawy i myślicie, że nic wam go nie zepsuje, a następnie wracacie do domów i macie ochotę zakończyć swój żywot? Co to w ogóle jest i dlaczego tak się dzieje? Ile ja bym dał, żeby to wiedzieć. Taki dzień dla mnie nastał dzisiaj.

Od jakiegoś czasu męczę się z brakiem weny. Nie ma dla mnie nic gorszego, gdy nie mogę robić tego co kocham, a tych rzeczy jest naprawdę niewiele: Pisanie, Gaming, Słuchanie Muzyki, Oglądanie Seriali i Jedzenie. Jedźmy po kolei.

Pisanie: moja historia z pisaniem krąży wokół piątej klasy podstawówki, gdy nie wiadomo czemu zacząłem pisać nieszablonowo. Pomimo, że byłem małym szczylem chciałem się jakoś wyróżniać. A może to normalne? Historia toczyła się szybko. Czasami trójami, czasami czwóreczkami, a nie było nic lepszego niż soczysta piątka i pochwała. Tak. Kto nie lubi być chwalony przez siły wyższe? Później było gimnazjum, które rozpoczęło się próbą mojej pierwszej powieści zakończonej na 7 rozdziale. Była tragiczna, co tu dużo mówić. Porzuciłem pisanie, nie licząc wypracowań. Wróciłem do niego w trzeciej klasie lekko przymuszony przez uczucia. Przyszła pierwsza mini depresja, która sprowadziła mnie do pisania słabiutkich wierszy i dość ciekawych pierwszych notek. Nastąpiła druga próba powieści. Tą napisałem całą, ale była krótko i tylko odrobinę mniej tragiczna od poprzednich. Następnie dość słabiutkie próby pierwszych scenariuszy do czasu ich kompletnego porzucenia.

Rozpoczęła się też równo przygoda z recenzjami, którym poświęcę osobny wpis. Zacząłem zakładać blogi. Od słabszego do coraz lepszego, aż w końcu pełnoprawnie ruszyły „Wpisy i Zapisy”. Z początku „wierszowane” z nutką opowiadań, później dzięki bliskiej mi osobie przerodziły się w notki. Czasami zabawne, częściej smutne, a czasami czysto chamskie, bądź wulgarne.

Nigdy nie mogłem narzekać jednak na brak weny. Ciągłe zdenerwowanie, bądź niektóre osobniki ciągle dostarczające negatywnych wibracji, czy pozytywnych wiatrów. Był nawet okres, gdy na blogu codziennie pojawiało się coś nowego. Czas ten jednak minął już dawno. Teraz co jakiś czas aktualizuję którykolwiek z nich. Nawet na Tweeterze nie ćwierkam tak dużo. Prawie z nikim nie rozmawiam poza szkołą. Dziwnie nie czuję tej potrzeby. Rozpocząłem pisanie kolejnej powieści. I w tej w końcu coś zaczęło się klarować, jednak stanęło. Stanęło i od kolejnego tygodnia nie może wyruszyć z miejsca. W mojej głowie krąży dwieście różnych pomysłów, wiem jak akcja ma iść dalej, wiem co ma się dziać, wiem to wszystko. Włączam komputer, siadam przy nim, otwieram plik, czytam co było chwilę temu i muruje mnie. Nie mogę nic zrobić. Gapię się na ekran. Mijają minuty, a moje ręce tylko drżą nad klawiaturą nie mogąc zlepić żadnego słowa.

To w sumie może być powód otworzenia tego, dziesiątego już w moim życiu, bloga. To może być właśnie ten psychologiczny powód. Gdy nie mogę skleić recenzji, gdy poetyckości we mnie za grosz, a powieść leży i kwiczy, to tu mogę napisać te jedyne słowa, które cisną mi się na papier (czytaj: ekran). Taka jest moja historia. Cały dzień czułem się dobrze, a nawet za dobrze, aż w pewnym momencie coś pękło. Teraz siedzę na wpół smutny, na wpół nieprzytomny. Jutro wagary, może mały wypad i w końcu motorem od kumpla. Mówię dobranoc i obiecuje się nie zabić przed snem.

poniedziałek, 19 marca 2012

Co ludzie widzą? - czyli o wyglądzie, ubiorze i hipsterach



Patrząc w lustro zastanawiam się co myślą ludzie mijający mnie na ulicy. Nie raz zdarzyło się, że kontakt wzrokowy losowo spotkanego przechodnia trwał dłużej niż przeciętny ( który podobno wynosi 1,18 sekundy). Po takiej sytuacji w mojej głowie krążą setki myśli i analiz mających na celu domyślenie się kim mijana osoba była. Zwykle nie zwracam uwagi na ubiór, chyba, że właśnie w takich sytuacjach.

Pomimo przysłowia „Nie szata zdobi człowieka” to jednak dużo o nim mówi nie można temu zaprzeczyć. Na przykład ja się niczym nie wyróżniać, bo też tego nie lubię. Jeansy – zawsze i bluzy z kapturem. Inni są jednak bardziej wyrafinowani. Nie raz widuje się człowieka, który tym co ma na sobie mógłby nakarmić część bezdomnych. Jak to kiedyś powiedział Olivier Janiak, gdy usłyszał, że ( chyba to były ) pielęgniarki zarabiały 800 zł „Przecież tyle kosztują moje spodnie.” Tak, wiem.

Najciekawszym gatunkiem są moim zdaniem hipsterzy. Powiedzcie mi błagam co jest takiego męskiego i seksownego w spodniach ściskających genitalia bardziej niż speedo i sprawiających, że twój tyłek wygląda jak u pawia? Okulary ZERÓWKI kosztujące dość dużo ( nie chcę strzelać), koszulki ściskające tak bardzo, że przy minimalnym spadku temperatury sutki przebijają się na drugą stronę i te czapeczki 24/7 a la Coldplay. Nie będę przy tym dłużej rozmyślał. Po prostu nie lubię ich „mody” i to tyle.



Wróćmy jednak do początku. Co ludzie mogą rozszyfrować po tym jak wyglądam? Blada i lekko podniszczona cera wskazująca albo złą dietę, albo preferencje w postaci deszczu aniżeli promieni słonecznych. Okulary mogące być świadectwem wyższego poziomu inteligencji, bycia molem książkowym i kujonem, uwielbienie dla ekranów telewizora i komputera, bądź genetyczne uwarunkowanie. Krótkie włosy, które niektórzy odczytują jako znak młodzieńczego buntu, inni niechęć do zbyt obfitej fryzury. Wspomniany wcześniej ubiór na który teoretycznie nikt nie zwraca uwagi, a jak już to tylko komentując, że nie umiem się ubrać, bądź ubieram się jak dziecko ulicy. Podarte i zniszczone adidasy do których, fakt, mogę być za bardzo przywiązany.

Zwykle poruszam się w pośpiechu i moja mina wskazuje bardziej zdenerwowanie i stres, aniżeli wewnętrzny spokój. Analiza własnego wyglądu, ubioru i zachowania jest nad wyraz intrygująca, gdyż nigdy nie wiemy, czy mamy rację.

Przysłowie „Nie oceniaj ludzi po wyglądzie” również nigdy nie weszło w życie. Nie ma osoby na tym świecie, która choć raz tego nie zrobiła. To po prostu siedzi w naszej naturze i nie da się tego zmienić. Wiele razy słyszy się też,  że „każdy jest inny” i to jedyny spośród tych wymienionych cytatów, który jest prawdziwy.

Będąc w mieście w ciągu dnia możemy spotkać setkę lub więcej osób. Wśród nich może być nasz przyszły małżonek, szef, kurator, czy milczący.  kolega ze spotkań AA. Nie znamy przyszłości. W serialu „Touch” wspomniany zostaje chiński mit, który mówi o tym, że każdy z ludzi ma nadgarstki i kostki związane czerwoną nicią, która łączy się z każdą osobą na świecie z którą nasze drogi przetną się kiedykolwiek w przyszłości.



Z rozkminy o ubraniach i wyglądzie przeszedłem do serialu. Ciekawy talent. Wyczerpując jednak temat: pierwsze wrażenie nie stwierdza jaki człowiek jest naprawdę, ale też nie jest mylne w 100%. Czasami jednak zamiast gapić się i mówić, czy oceniam tą osobę na 8, czy 6, lepiej podejść i po prostu powiedzieć „hej”. Losu i tak to nie zmieni, a może odmienić nasze całe życie.

niedziela, 18 marca 2012

Przedstawienie Postaci

Witam wszystkich na tym blogu. Moje prawdziwe imię pozostanie tajemnicze, ale wszędzie nazywam się Mark. Niektórzy mogą mnie znać z innych moich tekstów:


To tak dla przypomnienia.
Takiego rodzaju blogowania podejmuję się pierwszy raz w życiu i nie wiem jak on wypadnie. Chcę w nim pisać o rzeczach otaczających mnie i innych ludzi. O sprawach na które przesadnie się reaguje, bądź kiwa palcem. O moich schorzeniach jako pisarza, problemach psychicznych jako niespełnionego artysty. O książkach, serialach, filmach, grach i całej tej brutalnej otoczce z nimi związanej. Materiałów będzie wiele i zapewne będzie co poczytać. Mam nadzieję, że nie przesadziłem ze wstępem.

Pozdrawiam :)