piątek, 23 marca 2012

"I nie opuszczę Cię, aż do śmierci" - czyli o małżeństwie, weselu i dzieciach

Czas poruszyć temat trudny i może trochę nie odpowiedni dla mnie. Mianowicie małżeństwo i to co z nim związane. Łaskawie proszę o niezjechanie mnie za to co napiszę, bo sam jeszcze nie wiem co z tego wyjdzie.

Od dziecka w moich oczach widziałem obrazy cudownych związków. Czy to rodzice, czy dziadkowie, czy wujostwo zawsze wydawali się zgodni i szczęśliwi. Mając jakieś 5 lat zawsze mówiłem rodzicom, że wezmę ślub przed 21 rokiem życia, a oni zawsze odpowiadali „Nie wiadomo”. Wtedy tego nie rozumiałem, kto by rozumiał. Lata zaczęły mijać. Z każdym rokiem działy się coraz dziwniejsze rzeczy.



Na początku zacząłem zauważać kłótnie. Wszędzie. W każdym związku ludzie się kłócili, czasami warczeli na siebie. Z alkoholem, bez alkoholu, o pieniądze, o ich brak, o wszystko. Nocując u rodziny słyszałem ciche rozmowy i przeklinania na temat domniemanej zdrady. Następnego ranka wszystko jednak wracało do normy, a przynajmniej sprawiało takie wrażenie. Rozpocząłem bardziej wnikliwe obserwacje. Przed moimi oczyma ukazywał się obraz czegoś co w dzieciństwie nawet nie przyszło mi do głowy. Braku szczęścia.

Niektórzy widzą księżniczki i księcia na białym koniu. Niektórzy nie robią sobie nadziei. Duża jednak większość myśli o małżeństwie. Chce to i chce tamto. Kiedyś słysząc „małżeństwo” widziałem uśmiechy, pocałunki i czystą radość. Teraz widzę krzyk, zdenerwowanie, niespełnione ambicje i nieszczęście. Nie wszędzie, nie u wszystkich nie zrozumcie mnie źle. Czasami po prostu za dużo słyszę i zdaję sobie sprawę ile rzeczy mogło zostać dokonanych, gdyby nie ta zrąbana mała rzecz zwana miłością.

Prowadząc rozmowy i oglądając różnego rodzaju drzewa genealogiczne byłem zszokowany, gdy dowiedziałem się o karierze koszykarskiej jednego członka mojej rodziny porzuconej przez chęć wzięcia ślubu. Ambicje zostania prawnikiem pogrzebane przez męża. Marzenie o domku w mieście zniszczone przez tradycje rodzinne i utrzymanie pola. To jest pierwszy punkt mojej odmowy na ten status społeczny.



Wspomnieć chcę też o weselu. Nie macie pojęcia jakby wyglądało moje wesele, więc trochę to przybliżę. Żadnego zespołu a la „biesiadne rządzi”, czy disco polo, tylko zespół potrafiący zagrać wszystko i potrafiący chociaż mówić po angielsku bez wyplucia połowy zębów. Zero alkoholu nie licząc szampana ( SZAMPANA, nie wina musującego) i symbolicznej lampki wina. Menu wybrane konkretnie: bez żadnych gulaszy, strogonovów i Bóg wie jeszcze czego, ale porządne dania, które będą lubiane i kochane przez moją przyszłą żonę i mnie, a nie przez tłum. Zabawy weselne w sumie zostaną te same z małymi poprawkami, bo to akurat jedyna część, która świetnie działa. Kończąc stwierdzę, że zdaję sobie sprawę ile coś takiego może kosztować, ale jeśli jednak zdecyduję się wziąć ślub zacznę oszczędzać od razu. Może na 60-tkę będzie prezent.

Teraz przejdźmy do dzieci. Para powinna zdecydować się na dziecko ( w dzisiejszych czasach panuje takie przekonanie), no i decyduje się, jeśli wszystko jest dobrze jest sobie ciąża, kobieta rodzi od godziny do półtorej dnia może dłużej ( moja Mama „wypychała” takie grzdyla jak ja 22 godziny), a potem trzeba je wychować. No i tu jest znowu problem. Albo wychowanie zostaje odpuszczone i dziecko staje się niesłuchającym, rozwydrzonym bachorem, albo zostaje rozpieszczone i staje się „najlepsze ze wszystkich i przy okazji najmądrzejsze”, albo też wychowanie się udaje. Czasami w mniejszej lub większej części.

Z wiekiem zaczęły mi się przypominać rzeczy. To jak ja byłem wychowany. Kary, wrzaski i klapsy sprawiły, że zostałem człowiekiem takim jakim jestem i nie zrozumcie mnie źle, moi rodzice odwalili kawał dobrej roboty. Chodzi jednak o to, że ja bym nie potrafił. Czuję, że albo przegiąłbym w jedną, albo w drugą stronę. Bardzo często to widzę w rozmowach z moją siostrą. Albo ją tulę, biorę na kolana, pomagam we wszystkim, a czasem denerwuje mnie bardziej niż sto diabłów i już czuję się jak wychowawca. Nie chcę tego, że gdyby naprawdę to się stało, to również bym się tak zachowywał. A może to właśnie o to chodzi?



Bardzo często słyszę o małżeństwach. O tym jak to ludzie je biorą z obowiązku, z tradycji, z tego że chcą. A co jeśli ktoś nie chce? Co jeśli ktoś chce wybić się z szeregu i nie wziąć ślubu? Albo zostaje zjechany, albo odrzucony i później musi żyć w społeczeństwie, gdzie ludzie się tym nie przejmują. Ja mam jednak gorzej i z góry decyzja została podjęta przeze mnie. Moi rodzice mają tylko dwójkę dzieci: syna i córkę. Córka wyjdzie za mąż i zmieni nazwisko ( ewentualnie dwuczłonowe, ale dajcie spokój). Syn nie bierze ślubu i nie ma potomka. I co wtedy się dzieje? Ród mojej rodziny upada. Tak, bo nazwisko mojej rodziny ze strony mojego dziadka staje na mnie. I co ja mam teraz zrobić dzierżąc takie brzemię?

Powiem teraz szczerze i krytycznie dla samego siebie. Znajduję sobie coraz więcej powodów, żeby zmusić się do tego i zmienić zdanie, ale to po prostu nie idzie. Albo to przyjdzie z czasem, albo nie przyjdzie w ogóle. Nie chcę rezygnować z marzeń i nie chcę nikogo do tego zmuszać. Nie chcę wrzeszczeć i bić mojego dziecka po tyłku. Nie chcę tańczyć do „Jesteś Szalona” z moją ukochaną ubraną w białą suknię. Czy jestem inny? Czy naprawdę to jest takie dziwne, czy może przesadzam?

Pomóżcie mi z odpowiedziami na te pytania, błagam.

3 komentarze:

  1. Nikt ci nie każe brać ślubu, zaoszczędzisz na weselu...

    OdpowiedzUsuń
  2. świetny tekst :)
    Moim zdaniem jeżeli ludzie naprawdę się kochają nie potrzebny im żaden tam ślub. Zazwyczaj to kobiety wychodzą z inicjatywą zawarcia związku małżeńskiego aby mężczyźnie trudnej było później odejść.

    OdpowiedzUsuń
  3. Lamcia zgadzam się w 100% Co z tego, że facetowi później będzie trudniej odejść?! Jeżeli chce odejść, a nie robi tego ze względu na ślub, to czy nadal będą szczęśliwi? Poza tym... wcale nie musisz brać ślubu ze względu na to, że jesteś "ostatni". To, że nie masz ślubu nie znaczy, że nie możesz mieć dzieci :) A dzieci mogą przejąć Twoje nazwisko :)

    OdpowiedzUsuń