środa, 18 kwietnia 2012

"Każda sztuka zawsze dąży do tego, by stać się muzyką." - czyli o Glee



Długo powstrzymywałem się przed obejrzeniem tego serialu. Moja dawna miłość do musicali i filmów do nich podobnych dawno wymarła i miała nigdy nie powrócić. Do czasu, gdy nie przeczytałem, że jeden z bardziej szanowanych przeze mnie aktorów ma w nim wystąpić i to w piosence „Somebody That I Used To Know”. Wtedy postanowiłem nadrobić zaległości. Aktualnie znajduję się w połowie drugiego sezonu i szczerze nie żałuję ani chwili.

Czymże jest Glee? „Glee” jest serialem opowiadającym o nauczycieli Willu Schusterze, który gdzieś w trakcie wieloletniej nauki w szkole zapomniał czemu się w niej w ogóle znalazł, a jego praca przestała dawać mu satysfakcję. Pewnego dnia dowiaduje się, że szkolny chór ma zostać rozwiązany. Postanawia do tego nie doprowadzić. Rozpoczyna castingi na nowych członków i chce zaprowadzić go do zwycięstwa na zawodach, aby odzyskał on dawną chwałę.

Oczywiście nie byłoby „Chóru” bez jego członków, a są to ( w pierwszym sezonie):
Kurt Hummel – ubierający się modnie homoseksualista z masą pomysłów i wysokim F5,
Rachel Berry – zwariowana i irytująca żydówka wychowana przez ojców homoseksualistów, chcąca być za wszelką cenę główną piosenkarką,
Mercedes Jones – czarnoskóra dziewczyna przy kości posiadająca niewiarygodny głos,
Finn Hudson – rozgrywający drużyny futbolowej,
Noah Puckermann – żydowski gracz futbolu lubiący się znęcać nad słabszymi,
Quinn Fabray – przewodnicząca klubu celibatu i główna cheerleaderka,
Santana Lopez – również dziewczyna tzw. Cheerios potrafiąca wywalczyć czego tylko zapragnie,
Brittanny Pierce – ostatnia cheerleaderka mająca dość niski iloraz inteligencji,
Artie Abrams – niepełnosprawny gitarzysta i piosenkarz,
Tina Cohen-Chang – jąkająca się Azjatka będąca Gothem i Mike Chang – również azjata, ale tym razem tańczący.



Wszyscy bohaterowie jak i serial poruszają praktycznie każdy możliwy stereotyp krążący w kulturze amerykańskiej. Zdecydowanie nie brakuje tam niczego, a każdy z pojawiających się członków otrzymuje chociaż jeden odcinek poświęcony jego osobie i historii. A byłbym zapomniał. Jest też osoba, która chóru i Willa nie lubi. Trenerka cheerleaderek Sue Sylvester, zdeterminowana do zniszczenia i zwolnienia wszystkich poza nią.

Czym byłbym jednak Glee bez muzyki? O tym właśnie chcę tutaj wspomnieć, bo historia nie jest tu taka ważna, a poza tym nie da się jej poruszyć bez spoilerów. W każdym odcinku jesteśmy uraczeni pięcioma do ośmiu coverów różnych piosenek z odmiennych epok. Po drodze zdarzają się też odcinki poświęcone konkretnej gwieździe.  W trakcie serialu przewijają się też liczne gościnne występy głównie piosenkarzy i aktorów potrafiących się wykazać głosem, ale i nie tylko.

W ostatnim wpisie poleciłem Wam ich cover piosenki „Toxic”. Jest to jednak jeden z niewielu genialnych utworów, które pojawiają się w tym serialu. Poza typowymi muzycznymi zmianami pojawiają się tutaj tzw. Mash-upy, czyli łączenia dwóch lub więcej utworów w jeden. Te również robią niezwykłe wrażenie, a talent występujących po prostu nie ma końca. O każdym z nich można by napisać osobny tekst i skupić się na innych jego cechach, ale po co? Lepiej doświadczyć tego samemu ( chociaż przyznam, że Kurt będzie miał osobny tekst poświęcony jego niezwykłej osobie).

Czym jest jednak dla mnie Glee? Przede wszystkim powiewem świeżości. Od ogromnej ilości seriali kryminalnych, obyczajowych i komediowych w końcu dostałem coś nowego, czego jeszcze wcześniej nie spotkałem. Przez pierwsze dwa odcinki wydawało mi się, że nie wytrzymam, ale wtedy dopiero zacząłem czuć czym ten serial jest. Wybawieniem. Nie było nic lepszego od oglądania perypetii bohaterów i wyboru ich kolejnych utworów. Dzięki Glee nabrałem ochoty na śpiewanie ( sąsiedzi i rodzice nie są zbyt z tego zadowoleni) i tańczenie w własnym pokoju. Pomimo, że obie te czynności są totalnie nieudolne i po prostu kiepskie to jednak sprawiają, że czuję się lepiej. Po wszystkim co dzieje się na około mnie nie mogę znaleźć nic lepszego niż taka chwila przyjemności i zapomnienia.



Żaden inny serial nie wzbudził we mnie na raz tyle emocji co ten.  Raz pękałem ze śmiechu, raz płakałem, a innym razem po prostu zacząłem cieszyć się z bohaterami. Ukazuje on też niesamowitą ilość problemów i zdarzeń z jakimi muszą borykać się ludzie odmienni, tacy jak homoseksualiści, czy „więksi”. Na niektóre kwestie wiele razy zwracałem uwagę wcześniej, ale o innych nie miałem pojęcia. Nie wiem czemu, ale on również jako jedyny nauczył mnie dużo większej tolerancji niż ludzie i książki.

Specjalnie nie chcę, aby ten tekst był za długi, bo mogę napisać coś na co rzucą się sępy. Zakończę więc w sposób taki: Kocham ten serial za to jaki jest i co mi dał. Kolejne chwile przyjemności i niesamowitych uczuć połączonych ze współczuciem dla bohaterów i ich realiów. Naprawdę polecam, chociaż nie każdemu podejdzie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz